BIZNES MODOWY. CZY TO KONIEC INFLUENCERÓW NA TYGODNIACH MODY
W marcu tego roku Julia Friedman postanowiła po raz pierwszy wybrać się na New York Fashion Week. Modelka bikini nie zaliczała się jednak wówczas do światowej czołówki modowych influencerek, które za współpracę z markami zgarniają coraz to bardziej lukratywne czeki. Miała około 250 tys. Instagramowych followersów i najzwyczajniej w świecie chciała wyrobić sobie imię. Po wysłaniu 30-40 maili do PR’u marek modowych i projektantów udało jej się zdobyć trzy zaproszenia na pokazy. Zaplanowała więc trzydniową podróż do Nowego Jorku.
Niestety, koniec końców na modowej podróży wyszła startna. Na bilety lotnicze wydała 500 dolarów, na hotel 750, a kolejne 300 na przejazdy Uberem i jedzenie.
Wiedziała, że jej garderoba musi wyglądać doskonale, więc jeszcze przed wyjazdem spotkała się w Los Angeles ze stylistą, który wypożyczył jej kilka fajnych rzeczy w stylu vintage. Resztę ubrań i dodatków kupiła za kolejne 500 dolarów. Cóż, nie jest już tajemnicą, że celem jej, i wielu innych „influencerów”, to przykuć uwagę jednego z topowych fotografów ulicznych. Bo jeśli nie to, to co? Kiedy dotarła na wyczekiwany pokaz zdała sobie sprawę, że tak naprawdę wcale nie musiałoby jej tam być. Być może wyszła bym na tym nawet lepiej, gdyby w tym czasie poszła do Zary czy Topshopa kupiła sobie najbardziej szalony, krzykliwy płaszcz.
Po trzech tygodniach mody z rzędu Friedman nie miała już planów powrotu ani do Nowego Yorku, ani do Londynu. Kocham modę i nowe projekty pokazywane na wybiegach, pomyślała. Ale w głębi duszy wiedziała, że ostatnim, czego potrzebuje fashion week jest kolejna influencerka. Tam każdy wyglądał świetnie, miał na sobie wszystko, co najmodniejsze. Panowała duża rywalizacja. A jej zainteresowanie obecnością na tygodniach mody malało wraz z poczuciem, że to, co dzieje się w przed wybiegowych alejkach jest mocno przerysowane.
Fashion Week’i nie są już wystarczająco opłacalne dla topowych influencerów, którzy inkasują znacznie większe czeki za współpracę reklamową z markami nie-modowymi.
Nawet jeśli tak jest, nie zatrzymuje to rosnącej fali aspirujących blogerek i blogerów przed zalewem skrzynek mailowych PR’owców każdej marki, która pokazuje swoje kolekcje w Nowym Jorku, Paryżu, Londynie, czy Mediolanie. Agencja KCD podaje, że liczba zapytań w ciągu ostatnich trzech lat zwiększyła się czterokrotnie. Factory PR otrzymuje co sezon ponad tysiąc wiadomości od osób, które nazywają się „influencerami” i jak potwierdza Chris Constable, prowadzący firmę CCPR, ok. 90% używa tego określenia bezpodstawnie.
TYSIĄCE ASPIRUJĄCYCH BLOGERÓW POJAWIA SIĘ NA FASHION WEEK’ACH
Ale projektanci wciąż potrzebują grupy blogerów, która pojawi się na pokazie, dlatego cierpliwie brną przez tony zapytań. Piszą: Cześć, jestem influencerem i chciałbym dostać miejsce w pierwszym rzędzie wraz z osobą towarzyszącą, mówi Liz Franco, publicysta Factory PR. Lub: Chciałbym podzielić się relacją z Twojego pokazu z moimi followersami, a Twoimi klientami. Niestety, często okazuje się, że chodzi o grupę zaledwie 4 tys. obserwatorów.
Jednak Factory PR co sezon decyduje się na współpracę z 25-50 influencerami, którzy się do nich zgłaszają. To przede wszystkim mikro blogerzy z liczbą followersów wahającą się od 50 do 80 tys. To osoby, które za udział w wydarzeniu na ogół nie biorą pieniędzy i nie są roszczeniowe, mówi Franco. Chcą po prostu zbudować relację z daną marką.
ZOBACZ TEŻ: ILE ZARABIA CHANEL? PIERWSZY RAPORT W 108-LETNIEJ HISTORII
Reszta, która wysłała zapytanie o miejsce na widowni, ale go nie dostała, często i tak pojawia się w przed pokazowych alejkach z wydrukowanymi na kartce mailami, które do nas wysyłała. W takiej sytuacji staramy się być bardzo mili i pytamy, czy otrzymali jakiekolwiek potwierdzenie. Wśród nich będą Ci „dobrzy” czy „mądrzejsi”, którzy po przybyciu uprzejmie zapytają czy na widowni pojawiły się jakieś dodatkowe, wolne miejsca. Niestety wielu z nich próbuje jednak swoich własnych sposobów, np. przekonując, że są gwiazdami street style’u. Niektórzy nawet pojawią się na miejscu z własnym fotografem, a potem powiedzą, że byli na pokazie, na który nie byli zaproszeni, dodaje Rachna Shah z KCD.
FASHION WEEK’I PRZESTAŁY OPŁACAĆ SIĘ TOPOWYM INFLUENCEROM
To prawda, że KCD szuka nowych mikro influencerów do współpracy przez cały rok, ale wielu z nich zostanie niezauważonych w gąszczu maili towarzyszącemu zbliżającym się pokazom. Muszą pamiętać, że to nie jedyny okres, w którym mogą się do nas odzywać. Powinni być dostępni przez większość roku, pokazując gotowość do tego, aby pojawić się za kogoś w zastępstwie lub pójść na inne, być może mniejsze show, komentuje Shah.
Proces weryfikacji influencerów jest dość prosty i wygląda podobnie w każdej z agencji – sprawdzana jest ilość followersów, zaangażowanie i ich stylizacje pod kątem dopasowania do profilu danej marki. Często zapraszane są również osoby, których styl po prostu się podoba – mimo, że ich zasięgi są jeszcze bardzo niskie. Jednak tu pojawia się inny problem – osoby, którym oferujemy strefę miejsc stojących bardzo często próbują skraść miejsca w pierwszym rzędzie.
Chociaż wielu projektantów płaci influencerom za przyjście na pokaz w celu stworzenia dodatkowego kontentu, który trafi na ich blogi i kanały społecznościowe, okres fashion weeków wydaje się po prostu niekorzystnym momentem dla tych, którzy za swoją obecność żądają wynagrodzeń. Dlatego nikogo już nie dziwi, że na tygodniach mody nie zobaczymy Wendy Nguyen czy Julii Sarinany.
Szczerze mówiąc, tutaj cała wartość tkwi w modzie ulicznej, mówi Beca Alexander, założycielka agencji Socialyte, która reprezentuje Friedman i Nguyen. Sukcesem jest pojawienie się na stronach, takich jak Vogue.com, czy The Cut i pod warunkiem, że influencer ma na sobie coś od danego projektanta – to czyni go specjalnym, jakby wyróżnionym, sprawia pozór, że designer wybrał go osobiście.
POLECAMY: PRIMARK – CZY POPULARNA SIECIÓWKA Z IRLANDII WEJDZIE DO POLSKI
Jeszcze dwa lata temu tydzień mody był znacznie bardziej owocny dla takich agencji, jak Socialyte. Dzisiaj, kiedy marki nie mają już tak dużych budżetów na tzw. „influencer marketing”, a na rynku pojawia się coraz większa grupa aspirujących blogerów, brandy nie muszą płacić im za obecność na wydarzeniu.
Osoby, które nie są stworzone do wyścigów powinny zostać w domu, dodaje Alexander. A zadaniem działów PR w tym okresie nie jest wcale budowanie sieci kontaktów z influencerami. Tylko to, żeby pokaz się odbył.