Anna Halarewicz to jedna z najsłynniejszych polskich ilustratorek modowych. Jest absolwentką wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych. Na przestrzeni lat jej twórczość doceniły nie tylko polskie tytuły, ale także zagraniczne marki – współpracowała m.in. z magazynami Twój Styl, Elle, Harper’s Bazaar oraz domami mody jak Louis Vuitton czy Dior. Z ilustratorką i malarką rozmawiamy tuż przed wernisażem jej jubileuszowej wystawy, którą wieczorem 29 listopada będzie można zobaczyć na Mysiej 3.
Marysia Jasek, LaMode: Z jakim nastawieniem spoglądasz na przygotowywania do nadchodzącej wystawy? Jej data może być odebrana z dużą dozą sentymentu – wskazuje nie tylko na 15-lecie Twojej pracy, ale również 40 urodziny.
Anna Halarewicz: Nie mam poczucia, że 40. urodziny to cezura wyznaczająca próg dojrzałości twórczej – dla artystki 40. urodziny nie oznaczają „wieku sentymentalnego”, który skłaniałby do podsumowań. Punktem wyjścia dla tegorocznej wystawy jest wprawdzie spojrzenie wstecz, ale trudno jest podsumowywać swój dorobek artystyczny w wieku 40 lat. Mam poczucie, że sztuka pozwala mi zachowywać młodzieńczość. Z kolei pomysł na organizowanie wystaw urodzinowych pojawił się u mnie w okolicach 30. urodzin. Pamiętam, że tego dnia miałam wystawę, byłam więc w pracy w moje urodziny. Uznałam, że to fajny sposób na świętowanie poprzez sztukę.
Wystawy urodzinowe zawsze miały temat przewodni. Tegoroczna nawiązuje do moich 40. rodzin i zarazem do jubileuszu 15-lecia pracy twórczej, dlatego postanowiłam poświęcić ją sobie. Znalazłam mój stary linoryt dyplomowy składający się ze zwielokrotnionych autoportretów. Ta praca stała się punktem wyjścia, naprowadziła mnie na pomysł, by odwołać się wspomnień, do tego, co nas buduje – do przyjaźni czy ważnych momentów z życia. Prace, które składają się na tegoroczną wystawę, wyglądają jak stare zdjęcia, ale każda z nich jest malowana. Każda też jest odniesieniem do ważnego wydarzenia z przeszłości.
Czym wyróżniają się Twoje poszczególne ekspozycje?
Przygotowując wystawy chcę zaskoczyć i siebie, i odbiorców – formalnie oraz ekspozycyjnie. Prace są oczywiście istotne, ale nie chcę ich po prostu wieszać na ścianie. W przeszłości zbijałam je np. w sześciany albo pokazywałam jako podarte. Zależy mi na zachowaniu świeżości, dzięki temu mam ochotę pracować i czerpię przyjemność z tego, co robię. Za każdym razem ciekawi mnie, jaki będzie efekt. Lubię ten element zaskoczenia.
Odniosę się do „spojrzenia wstecz”, o którym wspomniałaś. Na jakim etapie swojej ścieżki edukacyjnej stwierdziłaś, że chcesz tworzyć ilustracje modowe?
Zawsze podkreślam, że pokaz Alexandra McQueena zatytułowany „The Horn of Plenty” był doświadczeniem, które skierowało mnie w stronę mody. Mój dyplom na ASP poświęcony był duszy i cierpieniu. Moda nie kojarzyła mi wówczas się z teatrem, raczej z migawkami z FashionTV, w których modelki paradowały po wybiegach. McQueen otworzył mi oczy. Pójście w stronę mody było też efektem konsekwencji i pracy. W moim życiu wszystko dzieje się w odpowiednim momencie. Zawsze zajmowałam się postacią – malowałam kobiety, szkicowałam też siebie. Połączenie kreski modowej, szybkiego rysowania postaci w ruchu, to wszystko doprowadziło do tego, że podczas pierwszych Fashion Weeków w Łodzi znalazłam się w pierwszych rzędach i rysowałam w trakcie pokazów. Mam predyspozycje do lekkiej i kobiecej linii. Jednocześnie potrzebuję też farb gęstych, zniekształcających rysy, nazywanych przez niektórych mrocznymi, bo mam dwoistą naturę. Te dwa światy składają się na to, kim jestem jako artystka. Tegoroczna wystawa to przykład tej dwoistości.
Znalazłaś pewnego rodzaju niszę, która dziś staje się coraz bardziej popularna – wiele marek modowych korzysta z art brandingu, bo ilustracja i sztuka jest dla nich atrakcyjną formą ekspresji, często skuteczniejszą niż fotografia. Czy w trakcie nauki na Akademii Sztuk Pięknych wykładowcy radzili Ci, by pójść w tę stronę, czy raczej nie traktowali ilustrowania mody jako dobry kierunek kariery?
W czasach moich studiów wrocławska Akademia Sztuk Pięknych była dość zamknięta na ilustrację komercyjną. Dodajmy zresztą, że nie studiowałam projektowania graficznego, a grafikę warsztatową – ryłam w blachach, robiłam wielkoformatowe linoryty, jeden z nich będzie zresztą można zobaczyć na tegorocznej wystawie. Nawet jeśli w czasie studiów przejawiałam talent do lekkiej kreski żurnalowej, wykładowcy nie zwracali na to uwagi. Akwarela była też na Akademii traktowana nieco po macoszemu. Faworyzowano olej i malarstwo wielkoformatowe, w cenie była abstrakcja geometryczna. Studia zapamiętam jako poznawanie wszelkich możliwych technik, od suchej igły po litografię, a także – jako naukę operowania różnymi środkami, od linii po plamę. Przez 5 lat ryłam w pracowni wklęsłodruku. Narysowanie postaci na blasze tak, by kreska nie była koślawa, wymaga czasu i cierpliwości. Z kolei w pracowni litografii operuje się plamami, a grafika jest miękka. Bardzo dobrze wspominam ten okres, uważam, że studenci powinni poznawać jak najwięcej technik. Bardzo ciężko wtedy pracowałam, poświęcałam mnóstwo czasu na rysowanie.
Co sądzisz o współczesnej eksploracji sztuki w branży modowej? Rysunki żurnalnowe były zawsze ściśle związane z pracą projektantów, ale pojawiały się również na okładkach starszych magazynów – w tym Vogue’a, którego pierwsza okładka była ilustracją modową. Od tamtego czasu wiele się zmieniło i ilustracja stała się nie tyle co koniecznością, a ciekawą alternatywą.
Definicja mody i ilustracji żurnalowej przez lata uległa zmianie. Kiedyś rysunki służyły krawcom do prawidłowego wykonania projektu. Nie musiały być piękne. Miały pokazać, jak należy wykonać daną część garderoby. Dzisiaj ilustracja modowa nie prezentuje mody wprost, chodzi o pokazanie klimatu danej kolekcji. Dla mnie to sztuka, w której dosłowność nie jest najistotniejsza. Fotografia kiedyś wyparła ilustrację. Dzisiaj stała się jednak tak powszechna, że widzimy powrót do ilustracji, ale w innej odsłonie, bardziej indywidualnej, pozwalającej poprzez modę nawiązać do sztuki. Nowe techniki czy media zawsze wypierają te starsze, ale potem następuje powrót do tego, co sprawdzone i jakościowe.
Jak na przestrzeni lat ewoluowało Twoje podejście do sztuki, którą tworzysz?
Kiedyś przywiązywałam się bardziej do swoich poszczególnych prac. Obecnie najważniejszy jest dla mnie proces, to on daje mi satysfakcję. Dlatego swobodnie podchodzę do destruowania prac. W rysunku piórkiem linia musi być idealna, jeśli nie jest, bez problemu niszczę taką pracę. Mam taki sposób pracy, że jeśli coś mi nie wychodzi, zaczynam eksperymentować. Staram się działać inaczej niż zazwyczaj, testuję na przykład, jak zachowa się akwarela, jeśli wsadzę ją pod prysznic. Nie boję się destrukcji, bo z niej rodzą się rzeczy nowe i ciekawe.
Czym jest dla Ciebie moda? To właśnie ona – lub raczej kobieta osadzona w kontekście modowym – jest głównym tematem Twoich prac.
Na początku nie byłam zainteresowana tym, jak wyglądają kolekcje. Ceniłam nie tyle projekty, ile całą otoczkę. Moda była dla mnie przede wszystkim teatrem, a ubranie – jednym z elementów spektaklu. Dzisiaj uważam, że moda to zabawa, łamanie konwencji. To rodzaj maski, sposób podkreślania swojej indywidualności. Nie utożsamiam mody z trendami. To raczej wielka skarbnica ciekawych ludzi: projektantów, modelek, modystów, stylistów fryzur, makijażystów.
Dziś śledzisz na bieżąco pokazy modowe? Czy są one dla Ciebie pomocne przy szukaniu inspiracji?
Staram się, ale nie zawsze znajduję na to czas. Bardzo często wracam za to do lat 2008-2010, do pokazów Johna Galliano, Christiana Lacroix czy Vivienne Westwood. Od wielu lat czekam też niecierpliwie na każdy pokaz Ricka Owensa. To dla mnie i teatr, i wspaniałe projekty, które, co dla mnie ważne, można nosić na co dzień, wybierając dla siebie poszczególne elementy dzieł Ricka. Cenię projekty Owensa i jego niesamowitą konsekwencję – a także to, że wyjęte poza nawias pokazu, bez androgynicznej otoczki, stają się częścią codziennej garderoby. Uwielbiam też pokazy Saint Laurent – tam zawsze pojawiają się modelki, które świetnie się rysuje, choćby Anja Rubik. Projekty Schiaparelli, Owensa czy Saint Laurent tak mnie inspirują, że mam ochotę je rysować, ale za każdym razem inaczej – Owensa w szarościach, w mroczny sposób, Saint Laurent czystą, minimalistyczną linią. Pokazy zawsze uruchamiają we mnie chęć sięgnięcia po konkretną technikę.
W jednym z wywiadów przeczytałam, że uwielbiasz Monikę Belluci i jedną z odgrywanych przez nią postaci – Malenę. Jakie jeszcze kobiety Cię inspirują?
Tak było i dalej ją uwielbiam! Tu też wychodzi mój dualizm. Ona jest dla mnie synonimem kobiecej sensualności. Często słyszę, że moje prace są zmysłowe i sensualne. To mnie czasem wkurza. Tak na pewno było kilkanaście lat temu, ale jako artystka ewoluuję, dzisiaj uwielbiam też np. Tildę Swinton. Mam też pociąg do mroku, do tego, czym zajmowałam się już na studiach – do tematu przemijania i cierpienia w sztuce. Te zagadnienia nie zaniknęły u mnie, choć moda może wydawać się tematem łatwym i przyjemnym. Cały czas szukam czegoś więcej, skupiam się na emocjach, wtedy pojawia się wspomniany mrok.
Jak wygląda Twój proces twórczy? Siadasz do malowania w wolnych chwilach i malujesz to, co czujesz, czy raczej jest to u Ciebie bardziej zaplanowane? Czy na etapie tworzenia zdarza Ci się odczuwać blokadę artystyczną?
Maluję cały czas, w każdej wolnej chwili. Gdy kończę pracę ilustratorki, maluję dla siebie, czasem wręcz do fizycznego zmęczenia. Nieustannie żongluję technikami, dlatego nie nudzę się artystycznie. Może dzięki temu, mimo tylu lat tak intensywnej pracy, nie odczuwam zmęczenia. Gdy wchodzę do sklepu plastycznego, wciąż mam wypieki na twarzy, chociaż dobrze wiem, że mogłabym malować patykiem. Bez przerwy myślę o malowaniu. Zastanawiam się nad rozwiązaniami technicznymi, nad tym, jak zachowa się farba, jeśli dodam do niej jakąś substancję. Oczywiście zdarzają się blokady, to naturalne, bo muszą się pojawiać, jeśli człowiek cały czas jest w procesie. Kiedy czuję blokadę, nie odkładam malowania, tylko zmieniam technikę. Zasypiam, myśląc o tym, jak coś zrobić lepiej albo inaczej. Dlatego, żeby odpocząć od malowania czy ilustracji, czasami biegam.
Jak, z perspektywy artystki, rozróżniasz projekty komercyjne i te zasilające Twoją prywatną kolekcję? Czy proces tworzenia na zlecenie dla konkretnej marki wygląda inaczej?
Niekiedy, gdy ktoś zleca mi temat, od razu go „widzę”, wiem, jak to zrobię. Często już w trakcie rozmowy z klientem wyobrażam sobie gotową ilustrację. To dla mnie wyznacznik tego, czy „czuję” dany temat. Na co dzień robię to, co kocham, pracuję w nienormowanych godzinach, a moja praca jest moją pasją. Brzmi to jak banał, ale im dalej w las, tym bardziej to doceniam. Niekiedy ludzie pytają mnie, co trzeba robić, żeby zostać ilustratorem – nigdy nie myślałam o tym w taki sposób. Zawsze podążałam za głosem serca.
Jeśli nadchodząca wystawa miałaby oznaczać nowy rozdział w twojej karierze, czy chciałabyś, aby coś się w niej zmieniło? Obecnie redefiniujemy nie tylko samą sztukę, ale także narzędzia, z których korzystają artyści.
Od lat jestem dość konsekwentna zawodowo. Świadomie poruszam się w świecie ilustracji i malarstwa, a wymarzone projekty realizuję na bieżąco. Jestem bardzo otwarta na nowe urządzenia i technologie, tak samo jak na nowe farby czy pędzle. Nowości mnie ekscytują, bo dostrzegam w nich możliwości, które się przede mną otwierają. Nie obawiam się nadejścia ery sztucznej inteligencji ani tego, że algorytmy zabiorą mi pracę. AI postrzegam raczej jako jedno z narzędzi, które można zaprząc do pracy i wykorzystać w przyszłych projektach.
Wystawę Anny Halarewicz będzie można zobaczyć 29 listopada w domu handlowym Mysia 3. Wernisaż rozpoczyna się o 19:00.
______________________________________________________________________
ANNA HALAREWICZ – ceniona polska ilustratorka i malarka. Absolwentka wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych, mieszka i tworzy w Warszawie. Wystawiała swoje prace na wielu wystawach w Polsce i za granicą m. in. w Paryżu, Mediolanie i Londynie. Specjalizuje się w ilustracji mody. Jej drugą obok ilustracji modowej pasją jest malarstwo wielkoformatowe i tradycyjne techniki graficzne. W tworzonych przez nią portretach i sylwetkach dominuje kobiecość: silna, sensualna, mroczna, nieokiełznana.
Wyświetl ten post na Instagramie
Zdjęcie główne oraz fotografie wykorzystane w tekście: materiały Anny Halarewicz