„One były symbolem jaśniepaństwa, więc pluto im pod nogi. Wtedy z mężczyznami walczył system, z kobietami – społeczeństwo” – mówi Agnieszka Janas, historyczka, dziennikarka i autorka eksperckiego bloga o modzie Agnieszkaomodzie.pl, autorka książki „Elegantki. Moda ulicy lat 50. i 60. XX wieku”. O pracy nad książką, stylu tamtych czasów i pierwszej dziewczynie w Łodzi, która nosiła spodnie opowiedziała Annie Maziuk, która swoje teksty publikowała na łamach m.in. Wysokich Obcasów, Zwierciadła, Wprost, Tygodnika Powszechnego i magazynu Sukces.
Lata 50. i 60. XX wieku na świecie to modowy szał. A w Polsce? PRL, czyli szaro i nuda?
Nic podobnego! Właśnie to chciałam poprzez „Elegantki” pokazać, że to nie
prawda, iż w PRL-u dziewczyny chodziły na prywatki w kufajkach (przyp. red.
watowane kurtki robocze). Najlepiej, podczas spotkania promocyjnego podsumowała
to aktorka Ewa Wiśniewska, która powiedziała, że aby pójść w kufajce, trzeba
było ją najpierw obstalować, a po co ktoś miałby coś takiego zamawiać?
Co w takim razie nosiły polskie dziewczyny?
Na świecie lata 1947-57 to oczywiście new
look Diora. To z jednej strony słynne wąskie w talii spódnice na halkach,
tony tkaniny, szyfony i tiule, które miały za zadanie to unieść. Z drugiej –
ołówkowe spódnice z wysokim stanem. I Polki podążały za tymi modami. Solistka i
choreografka Krystyna Mazurówna opowiadała mi, że ponieważ zawsze lubiła
przesadę, to pod taką spódnicą nosiła trzy halki, żeby dobrze stała. Miała się
też dobrze kolebać i być szeroka, więc wewlekła w nią jeszcze fiszbin. W latach
60. moda się zmieniła na rzecz strojów bardziej wygodnych, nie krępujących
ruchów. Ubranie było proste, w kształcie litery A, krótkie. I nagle te
dziewczyny, które jeszcze przed chwilą chodziły spięte w talii szerokimi
pasami, przebrały się w tego typu stroje. Moda się zmieniła, ale pozostał styl,
szyk i potrzeba podążania za trendami.
Godne podziwu, biorąc pod uwagę, że ładne ubranie się w tamtych czasach, było prawdziwym wyzwaniem.
Mimo to, kiedy w głowach moich bohaterek powstawał jakiś pomysł, nie było
możliwości, żeby się nie zmaterializował, nawet jeśli w sklepach wiało pustkami
a jedynymi materiałami, jakie można było kupić, były tkaniny domowe. Moje
rozmówczynie opowiadają o tym, jak tkaniny obiciowe na kanapy, zasłony czy firanki
stawały się sukienkami czy bluzeczkami.
Nie chodziło tylko o ładny wygląd, prawda? Moda była też ich sposobem walki z ówczesnym systemem?
Świadomie robiła to Barbara Hoff. Ubecja zamordowała jej ojca, więc ona modę
uczyniła swoją bronią, formą gryzienia przyjaźni polsko-radzieckiej, żeby nie
było tej cholernej rusyfikacji – jak zwykła mawiać. Sama o sobie mówiła, że ma
„igłowstręt” i jest jedynym projektantem na świecie, który nie szyje. Pozostałe
dziewczyny raczej nie myślały, że to jak się ubierają jest aktem politycznym.
Ale swoim strojem mówiły: nie będzie tu szarzyzny, nie będzie urawniłowki, nie
będziemy chodziły w pionierskich mundurkach gdzie indziej niż na pochód
pierwszomajowy, kiedy to już naprawdę nie mamy wyjścia. Dobrze to było widać w
Łodzi, która wówczas była dość specyficznym miejscem. Warszawa była w gruzach,
Kraków zbiedniał. W Łodzi zaś mieszkała elita przemysłowa, ściągali do niej
różnego rodzaju naukowcy i artyści, ale w poszukiwaniu lepszego życia
przyjeżdżali także bardzo ubodzy i prości, często niewykształceni ludzie.
Niestety, kiedy takie kobiety spotykały na ulicy dziewczyny ubrane jak aktorka
Maria Wachowiak, Monika Dzienisiewicz czy Ewa Morelle, wtedy jeszcze Frykowska,
często dosłownie pluły im pod nogi, o czym opowiada pani Ewa. Te drugie
reprezentowały jaśniepaństwo, coś niezrozumiałego, były symbolem „kobiet
upadłych”, które widywało się w kinach. W Warszawie zadbany ubiór kojarzył się
z przedwojenną elitą, a w latach 50., w przypadku mężczyzn, także z
bikiniarzami, tępionymi m.in. przez milicję. Z mężczyznami walczył system, z
kobietami – społeczeństwo.
Jest pani dziennikarką, z wykształcenia historyczką, skąd więc zainteresowanie modą?
Moda była w moim domu od zawsze. Moja mama, pomimo trójki dzieci, zawsze
była ładnie ubrana. Jak tylko zaczęłam sięgać po pierwsze kosmetyki, to zamiast
zakazów, słyszałam, że makijaż trzeba zmyć przed pójściem spać, czy że nie ma
nic gorszego niż obtłuczony lakier na paznokciach. Mama nigdy nie zabraniała mi
się malować, ale któregoś razu zmywacz do paznokci i polecenie usunięcia
lakieru dostałam od pani profesor, żeby było zabawniej – nauczycielki historii.
I to pomimo, że byłam jej najlepszą uczennicą i jako jedyna z klasy dostałam
się na studia historyczne. Kiedy mój tata został wezwany do dyrektora,
oświadczył mu, że przecież pomalowane paznokcie nie przeszkadzają mi w
myśleniu. U mnie w domu było to uważane za coś normalnego, wyróżnik kobiecości.
A na historię poszłam nie dlatego, że interesowały mnie wojny czy traktaty,
które i tak zaraz były łamane, ale dlatego, że ciekawiło mnie życie codzienne –
co ludzie czuli, co myśleli, czego się bali, jak się ubierali. W podstawówce
napisałam nawet powieść historyczną składającą się przede wszystkim z opisów
strojów podpatrzonych u Jana Matejki.
Wysłuchała pani opowieści trzynastu kobiet. Jak dokonała pani selekcji bohaterek?
Najpierw zrobiłam listę wymarzonych rozmówczyń i zaczęłam szukać ich numerów
telefonów. Tak trafiłam m.in. na aktorkę Beatę Tyszkiewicz, malarkę Ewę
Morelle, jednego z pierwszych powojennych profesjonalnych fotografów mody,
który robił zdjęcia modelek Telimeny Jerzego Neugebauera. Rozmowa z nim jest
zwieńczeniem książki. Również wybór pierwszej bohaterki był oczywisty. Jest nią
moja mama. To ona otworzyła mi drogę do wszystkich tych „zwykłych” pań,
ponieważ jeździłam do nich z jej zdjęciem. Ta fotografia znalazła się w książce
– mama trzyma mnie na rękach, a ja trzymam lalkę. Zdjęcie pomagało przełamać
ich strach przed dyktafonem, przed tym, że opowiadając o swojej młodości, w
pewien sposób się odsłaniają, że dają mi swoje prywatne zdjęcia.
Jak to wyglądało w praktyce?
Jeśli zgadzały się na rozmowę, przyjeżdżałam do nich i kiedy zaczynały
opowiadać, przeżywałam szok. To było niesamowite – one autentycznie młodniały
na moich oczach. Nagle znowu miały dwadzieścia-dwadzieścia parę lat, prostowały
się, inaczej się uśmiechały, inaczej chwytały za filiżankę, inaczej się do mnie
zwracały. W takich momentach żałowałam, że nie mam kamery. Mam nadzieję, że to
w książce można poczuć – te kobiety nie opowiadają o swojej młodości, one ją na
nowo przeżywają!
Co panią zaskoczyło, kiedy pracowała pani nad książką?
Najbardziej chyba to, jak reagowali bliscy mniej znanych bohaterek, słysząc
ich historie. Na przykład syn pielęgniarki Eleonory Siedleckiej, nie wiedział,
że jego mama miała pożyczoną suknię ślubną. Bo kiedy on się urodził, jego
rodzice byli już na tyle zamożni, że był zszokowany, iż kiedykolwiek mogło ich
na nią nie stać. Czasem córki, które słuchały naszych rozmów, pytały: ale
dlaczego ty mi nigdy tego nie powiedziałaś? Sama nie zdawałam sobie sprawy, że
moja mama – wówczas już matka trójki dzieci – zastawiła pół pensji za perukę w
Teatrze Wielkim, żeby na sylwestra mieć pasujące do sukienki loki w hiszpańskim
stylu! I to nie byle jaką perukę, tylko zrobioną z naturalnych włosów i
specjalnie farbowaną do koloru, który ona wtedy miała. Równie zdumiewająca była
dla mnie historia, kiedy zamiast kupić meble do mieszkania, sprawiła sobie
futro! Niesamowita okazała się również pamięć tych pań. One potrafiły odtworzyć
każdy szczegół stroju. Czasem ich opisy były na tyle dokładne, że można by je
narysować. Zapamiętały też emocje, które im towarzyszy, kiedy je nosiły. Co
mojej mamie najbardziej zapadło w pamięć z pierwszego wyjścia do zoo?
Oczywiście nie zwierzęta, a ubrudzone piękne, białe podkolanówki.
Charakteryzatorka Terasa Tomaszewska-Jakuczyn wspomina w książce, że była jedną z pierwszych dziewczyn w Łodzi noszących spodnie na co dzień. Podobno wtedy damskich spodni nie było jeszcze nawet w sprzedaży.
W latach 60. kobiety nosiły spodnie okazjonalnie, miały one ściśle określone
przeznaczenie. Można je było włożyć na plażę i na wieczór, ale nie do pracy!
Ale pani Teresa pracowała w zimnym studio filmowym, nieustannie biegała i
charakteryzowała, więc w spódnicy byłoby jej niewygodnie. W dodatku, do tej
spódnicy trzeba było założyć rajstopy czy pończochy, a te były słabej jakości.
Raz się je włożyło i zaraz były dziury. Do książki nie weszło takie zdjęcia z
planu filmu „Atlantyda”, na którym pani Teresa ma chyba najkrótsze spodenki,
jakie można sobie wyobrazić, takie, jak teraz noszą niektóre dziewczyny.
Ówczesny stosunek do kobiet w spodniach świetnie oddano w serialu „Doktor Ewa”,
w którym tytułową rolę kreowała Ewa Wiśniewska. Jest tam taka scena, gdzie pani
doktor rozmawia z pielęgniarką na temat dziewczyny, która pojawiła się we wsi,
w krótkich spodenkach właśnie! Doktor Lipska jako osoba przyjezdna, nie może
zrozumieć tego oburzenia, w końcu niektóre dziewczyny noszą spódniczki krótsze
niż te spodenki. „Ale to są spódnice” – kwituje pielęgniarka.
Spodni dotyczy też inne wspomnienie z książki Krystyny Mazurówny, która przywołuje listy pisane z Ameryki przez Leopolda Tyrmanda.
Lolek opisywał jej swoje boje z zakupem spodni. Była ich taka masa, że nie był
w stanie wybrać, wolał chodzić w przetartych i zaszytych. Dopóki w Polsce
kupował jedyne dostępne, spod lady, to było jasne, że są dla niego. Pasowały
czy nie, jeśli były jedne i tak się je brało.
I zanosiło na poprawki do krawcowej. Krawcowe były wtedy ważnymi personami. Poza tym było ich dużo.
W czasie wojny wiele dziewczyn obszywało całe rodziny i po jej zakończeniu
wykorzystały tę umiejętność. Szalenie podoba mi się opowieść Teresy
Tomaszewskiej-Jakuczyn, która pochodzi z zamożnej rodziny łódzkiej. Wojna
pozbawiła ją wszystkiego – dzieciństwa, które spędziła w obozie koncentracyjnym
produkując broń, ojca, który jako przedstawiciel inteligencji, został
zamordowany w więzieniu w Radogoszczy i majątku, który zniszczyli Niemcy.
Zostały jej tylko wspomnienia i szafy pięknych ciuchów, które należały do
ciotek. Chodziła więc z tymi ubraniami do krawcowej, ta przerabiała je zgodnie
z modą i potrzebą. Fantastyczna jest też opowieść rehabilitantki z Turka
Elżbiety Janas, o jej krawcowej – prostej kobiecie, która nauczyła się szycia
właśnie w Turku. Wymyślała rzeczy tak niebywałe jak uszycie płaszcza, gdzie w
plecach było metr dwadzieścia szerokości tkaniny! Jak opowiedziałam o tym
znajomemu projektantowi, zdziwiony stwierdził, że musi pomyśleć, jak ona to w
ogóle zrobiła.
Dzięki pani książce można też poznać kilka nowych słów. Ja na przykład jestem za młoda, żeby pamiętać trumniaki.
Mnie się wydawało, że pewne rzeczy są powszechnie wiadome, szczególnie po
blisko dwóch latach spędzonych z elegantkami, więc kiedy jeden z recenzentów
książki poprosił, abym zrobiła słowniczek, byłam zaskoczona. Ale kiedy zapytał:
„To powiedz mi, co to jest mongole albo czym się różni adamaszek od tafty?”,
uznałam, że pewnie ma rację.
Co to takiego, to mongole?
Rodzaj tkaniny ze sztucznego jedwabiu, która najczęściej wykorzystywana była na
podszewki. Wracając do trumniaków – to sztandarowy przykład tego, do czego
Polki były zdolne, żeby się modnie ubrać. To, jak z pepegów zrobić modne
baleriny (w latach 50. pisane przez „y”) zwane też trumniakami, wymyśliła i
opisała na łamach „Przekroju” Barbara Hoff. Z tenisówek wycinało się część z
dziurkami na sznurówki, następnie wychlapany materiał należało starannie obszyć
tasiemką. Dalej postępowania były dwa. Jeśli chciało się, aby były
bialusieńkie, przed każdym wyjściem z domu czyściło się je pastą do zębów. W drugim
przypadku pastowało się je na czarno, a potem polerowało tak długo, jak długo
buty brudziły szmatkę. Oczywiście brudziły mimo wszystko, ale to nie było ważne
skoro miało się wymarzone baleryny!