REKLAMA
Logotyp serwisu lamode.info
REKLAMA

„Najwyższa wartość znajduje się w naturalnym geście, który artysta zostawia na płótnie”. Wywiad z Wojciechem Siudmakiem

Zapraszamy do przeczytania rozmowy z wybitnym polskim artystą, Wojciechem Siudmakiem.

„Najwyższa wartość znajduje się w naturalnym geście, który artysta zostawia na płótnie”. Wywiad z Wojciechem Siudmakiem 133516
REKLAMA

Ten wielki artysta towarzyszy mi od chwili, gdy spojrzał na mnie niebieskimi oczyma jego człowiek pustyni” – w przedmowie publikacji “Siudmak. Fantastyczne światy” napisał Denis Villenevue, reżyser oscarowej Diuny, który po raz pierwszy z twórczością Wojciecha Siudmaka zetknął się jako trzynastoletni chłopiec. Do prac polskiego artysty odwoływali się również Federico Fellini, David Lynch czy George Lucas.

Wojciech Siudmak stworzył obraz fantastyki, który znamy współcześnie. Swoją wizją latami inspirował młodych do sięgania po niemożliwe – jak twierdzi, fantastyka jest matką technologii. On sam jako początkujący malarz wyjechał do Paryża, gdzie, w otoczeniu dzieł najwybitniejszych twórców, zbudował swoją karierę od podstaw. O wspomnieniach z rodzinnego miasta i jego spojrzeniu na sztukę porozmawialiśmy przy okazji wernisażu wystawy organizowanej przez Desa Modern w Elektrowni Powiśle.

Marysia Jasek: Przy okazji premiery Diuny Denis Villeneuve powiedział, że gdyby nie Pańska twórczość, to jego filmowa Diuna” nigdy by nie powstała. Na Pańskim dorobku buduje się współczesna fantastyka. Jak wyglądała droga, którą przeszedł Pan od młodego studenta sztuki w Polsce, aż po legendę kręgu sci-fi? Tę opowieść powinniśmy zacząć od Wielunia, w którym się Pan wychował.

Wojciech Siudmak: Od dziecka byłem bardzo zdolny i potrafiłem dobrze rysować – nazywam to darem. Tego nie można się nauczyć w szkole. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że mógłbym tę umiejętność porzucić. Z kolei kosmos od pewnego szczególnego momentu był moim głównym źródłem fascynacji. Opowiem Pani o tym.

Miałem 9, może 10 lat. Wracaliśmy późno ze szkoły, a Wieluń był pokryty śniegiem. Oczywiście wszyscy robiliśmy orły na śniegu. To była niesamowita frajda. Na dużym placu te orły wyglądały fascynująco, jak orły wzlatujące do lotu. Bawiliśmy się, aż w końcu rodzice zaczęli nas wołać do domu. W małym mieście informacje rozchodzą się błyskawicznie. Wracałem do domu, ale w pewnym momencie rzuciłem się na śnieg i zacząłem robić kolejnego orła. Leżąc, spojrzałem na niebo i nagle przeszyło mnie przedziwne uczucie. Ogarnął mnie jakiś dziwny dreszcz. Uświadomiłem sobie, jak olbrzymi jest kosmos i że ja jestem pyłem i mało znaczącym widzem. Dzieci w wieku 10 lat zazwyczaj nie zadają sobie pytań o wielkość wszechświata. Było tyle gwiazd, niebo było czyste i bezchmurne. Zostałem urzeczony przez nieboskłon i poczułem, że jestem jego częścią, choć jakże niewielką.

Następnego dnia zapytałem nauczyciela, co jest za tymi gwiazdami. Odpowiedział, że nic. Jak to nic? Wtedy zaczęła się moja epopeja. Nawet moje ówczesne abstrakcyjne obrazy miały kosmiczne tytuły. Nie dałem się oderwać od tej drogi. To był mój los, przeznaczenie. Kiedy wyjechałem do Paryża, naturalnie ciągnęło mnie w tym kierunku. Później pojawiły się pierwsze fantastyczne publikacje, które dawały możliwość ponownego rysowania. To było to, czego szukałem.

Czytaj także: Renia Jaz w serii „Fashion Memory”. „Po czasie w szkole takie same kamizelki miało już kilka moich koleżanek” | lamode

Wojciech Siudmak - wywiad (fot. materiały prasowe)

Wojciech Siudmak – wywiad (fot. materiały prasowe)

Gdy zaczynał Pan swoją edukację artystyczną, surrealizm w Polsce praktycznie nie istniał, a przynajmniej bardzo różnił się od francuskiego czy hiszpańskiego oblicza. Fantastyka również należała do niszy. Jak pragnienie zgłębiania nieznanego, o którym Pan mówi, miało się do polskiego systemu edukacji artystycznej?

Każdy artysta musi znaleźć swój styl, ale wcześniej powinien nauczyć się warsztatu. Nasz profesor w Liceum Sztuk Plastycznych nauczył mnie prawie wszystkiego, naprawdę. Profesor Włodzimierz Tiunin. Mówił „Słuchajcie, nie traćcie czasu, gdy wracacie do domu na wakacje. Cały czas rysujcie, bo z obserwacji, z rysowania, wiele możecie się nauczyć”. Jednocześnie nigdy nie ingerował w nasze inspiracje – uczył nas rysunku i wszelkich technik, ale pozwalał szukać własnej drogi rozwoju. Kiedy byłem w trzeciej klasie liceum, pojechałem do domu. Atmosfera była ponura – rodzicie powiedzieli mi w końcu o bardzo ciężkiej chorobie ojca. Jak młody człowiek może poradzić sobie z tak okrutną wiadomością? Posłuchałem naszego profesora i zacząłem rysować, by opowiedzieć o całym moim dramacie. To był czas, w którym królował m.in. Picasso, Léger, Matisse… których malarstwem, siłą rzeczy, przesiąknęliśmy. Chcieliśmy ich naśladować i mówić ich językiem.

W szkole mieliśmy pewien powakacyjny zwyczaj – siadaliśmy w pracowni na podłodze i kolejno rozmawialiśmy o pracach zrobionych przez każdego z nas. Nie była to dyskusja poprzedzona opowieścią autora, a raczej krytyką płynąca z samej obserwacji naszych prac. W ten sposób uczyliśmy się przyjmowania krytyki i konstruktywnych uwag. W czasie pobytu w domu zrobiłem mnóstwo rysunków i po przyjściu do szkoły, według tradycji, przypiąłem je do ścian pracowni wyłożonymi płytami pilśniowymi. Z duszą na ramieniu słuchałem, co mają do powiedzenia moi rówieśnicy. Było to moje największe wyzwanie. Czułem się całkowicie obnażony, bo za pośrednictwem rysunku mogłem opowiedzieć o czymś, o czym nikt nie wiedział, a co było moim dramatem i sekretem. Użyłem tych środków, które znałem, które wydawały się najbardziej dosadne i najbardziej właściwe. Uczniowie mówili: że ładna kompozycja, że włożyłem w nią dużo pracy… Nikt nie zauważył, że te rysunki to był mój krzyk rozpaczy, dowód przeżytego koszmaru. Pomyślałem „Po co ja robię te idiotyczne pikasy, jak to po prostu do nikogo nie przymawia?”. Po tym wydarzeniu zacząłem powoli mentalnie wracać do własnej tożsamości, do tego co mnie zawsze pasjonowało.Poza tym wróciłem do moich wczesnych inspiracji, do moich prawdziwych mistrzów renesansu.

Na przykład?

Uwielbiałem Rembrandta, Michała Anioła, Rubensa czy Caravaggia. Zawsze pamiętałem także o Bracellim, siedemnastowiecznym rytowniku, z którego w zasadzie bezczelnie czerpali pomysły: Picasso, Chirico, Magritte i inni artyści XX wieku. Wtedy się o tym nie mówiło, bo modnym było odwracać się od historii. Królowała tzw. awangarda, której wartości i oryginalność podważa się dzisiaj w Paryżu, pokazując przytłaczające dowody zwykłych plagiatów i prostackiego kopiowania dzieł artystów grupy INCOHERENTS z 1882 roku. Wymazano tę grupę z pamięci medialnej i zaczęto promocję “nowej awangardy”, u której przez prawie następne 100 lat dopatrywano się “geniuszu” i “wizjonerstwa”. Jednak prawda jest taka, że każdy z nich spoglądał w ukryciu na niedoścignionych mistrzów renesansu. Obecnie po 100-letnim letargu i odkryciu prawdy historycznej na temat grupy INCOHERENTS, atrakcyjność tzw. “awangardy” w Paryżu powoli usycha.

Na Pańskich studiach prawdopodobnie nie było inaczej – to również wtedy tradycyjne malarstwo wypierała awangarda.

Owszem. Powiem więcej – po ukończeniu Akademii znalazłem się w pewnym impasie artystycznym. Byłem okaleczony przez malarstwo abstrakcyjne. Nie lubiłem tej akademickiej atmosfery, bo wydawało się, że nie zdobywamy tam rzeczywistych umiejętności. Akademia stawała się przedsiębiorstwem, kołem osób wzajemnej adoracji, które swoim systemem niszczyło oryginalne kreatywne umysły.

Ten system nie był dostosowany do rozwoju osobowości studenta. W historii sztuki zawsze było tak, że uczeń był szanowany przez profesora, stawał się jego asystentem, szkolił swój warsztat i doskonalił swoją wiedzę. U nas było inaczej. Pojawiał się młody człowiek, który nie miał pojęcia o sztuce i nagle pozwolono mu się uważać za geniusza. Wychodziliśmy ze szkoły z dyplomem nieuzasadnionej pretensji wielkości artystycznej. Brakowało nam kultury, rzemiosła i wiedzy, które Akademia przez grasująca modę zaniedbała.

Ten rozdźwięk było bardzo bolesny dla tych, których nie nauczono podstaw. Wiemy przecież, że szkoła jest miejscem nauki, pracy, a nie udawania. Moje rozczarowanie wynika z tego, że byłem studentem w okresie, gdy sztuka abstrakcyjna osiągnęła swój szczyt i nie widziano nic poza nią. Nasi profesorowie twierdzili, że stare dzieła, takie jak te Matejki, Siemiradzkiego, Brandta są już przestarzałe, a sztuka abstrakcyjna jest jedyną słuszną drogą. Jak wielką głupotą było negowanie kilkusetnego bogactwa sztuki? Takich powierzchownych ludzi było wielu i niestety wyrządzili wielką szkodę całym pokoleniom studentów.

Polecamy: „Czuję potrzebę postawienia się w dyskomforcie” Dominika Daniela Rakowicz, absolwentka Projektowania Ubioru na ASP w Łodzi | lamode

Wojciech Siudmak - wywiad (fot. materiały prasowe)

Wojciech Siudmak – wywiad (fot. materiały prasowe)

Co w kontekście kształtowania tożsamości artystycznej dała Panu Francja, czego wówczas nie mogła dać Polska?

Nie dostrzegałem perspektyw tworzenia w Polsce. Wszyscy inni byli dumni, kiedy profesor ich pochwalił, ale mi to nie wystarczało. Można by od razu zapisać się do Związku Plastyków, zrobić wystawę, znaleźć jakąś pracę. Ale nie o to mi chodziło.

Na ostatnim roku studiów wyjechałem do Paryża z własnej woli, nie w ramach stypendium. Pojechałem tam, aby zapoznać się z sytuacją, zobaczyć, o co chodzi z tym „wielkim światem sztuki”. Nie miałem tam rodziny, co wiązało się z ogromnym wysiłkiem – wszelkie koszty musiałem ponieść sam. Kiedy pokazałem swoje prace, nikt nie zwrócił na nie uwagi. Mimo to zdecydowałem się zostać.

Wyjeżdżając do Francji, nie byłem emigrantem. Myślałem o tym raczej jak o wstępowaniu do wirtualnego atelier mistrzów wystawianych w Luwrze czy innych znanych muzeach. Paryż posiada niezwykłe bogactwo kulturowe. Patrząc na wykonanie najwartościowszych dzieł, nie rozumiałem wielu rzeczy technicznych, bo nikt mnie tego nie nauczył. Tego, czego nie narysowałem, nie widziałem. Godziny spędzone w muzeach i obcowanie z wysoką sztuką pozwoliły mi zobaczyć więcej i nadrobić stracony czas.

15 lat później zaczął Pan istnieć na łamach „Fantastyka”. Jak do tego doszło?

Po przyjeździe do Paryża, zacząłem odwiedzać redakcje takich czasopism jak Elle, Marie-France czy Marie Claire, szukając możliwości rysowania i zarobku. Szybko znalazłem pracę, a kilka rysunków wystarczyło na utrzymanie przez miesiąc. Ilustrowałem między innym teksty redakcyjne, horoskopy, a nawet przepisy kuchenne, bo takie wtedy było zapotrzebowanie. Mało kto potrafił rysować, abstrakcja wyniszczyła zdolność do tworzenia rysunku na wiele dziesiątek lat.

Później dołączyłem do grupy Louisa Pauwelsa, która wydawała magazyny Plexus & Penela i Planète. Naturalnie zacząłem coraz bardziej angażować się w fantastykę, a grupa zainteresowana wszechświatem rosła w siłę. Moje rysunki trafiały do Polski, Jugosławii, Słowacji, Węgier i innych krajów socjalistycznych, które brały je za darmo, ponieważ prawo autorskie nie było jeszcze szanowane, nie istniało. W redakcjach wydawniczych czasopism i książek rodzącej się fantastyki i science fiction spotykałem coraz więcej ludzi z tego kręgu. Powstawało coraz więcej ciekawych książek poruszających tematykę kosmosu. Rodziło się i szybko rozrastało środowisko amatorów fantastyki. Spotykaliśmy się z naukowcami, filozofami, rysownikami komiksów… i zaczęliśmy tworzyć francuską science fiction, która zapoczątkowała oryginalną, europejską falę science fiction, szybko zyskującą na popularności w innych krajach. Staliśmy się swego rodzaju wzorem, twórcami tego kierunku

Pamiętam, że moje pierwsze prace zostały zakupione przez grupę Rockets. Wybrali obraz, “Genesis”, który w formie wielkiego plakatu rozwieszano na bilbordach, murach i ogrodzeniach na budynkach we Włoszech. Ludzie wycinali te obrazy. To był niesamowity pęd, pragnienie czegoś innego.

Wojciech Siudmak - wywiad (fot. materiały prasowe)

Wojciech Siudmak – wywiad (fot. materiały prasowe)

Stworzyliście nowe wyobrażenie przyszłości, dalekie od schematów tradycyjnego futuryzmu. Czy przyświecał Wam jakiś cel?

Naszym celem było otwarcie umysłu na wyobraźnie. To było okno otwarte na KOSMOS. Specjalnie nie zamykałem wyobraźni widza w typowym, amerykańskim science-fiction, pełnym rakiet, starzejących się tak szybko jak samochody. To, co szybko się starzeje, staje się mało przekonujące. Interesowała mnie strona bardziej filozoficzna. Poszukiwanie sensu istnienia człowieka oraz jego miejsca na Ziemi. Natomiast rozwój technologii był aspektem, jaki zostawiałem w domyśle, by widz, czytelnik mógł ją sam sobie rozwinąć. Sam człowiek, istota ludzka jest również źródłem pasji

Możemy zauważyć z łatwością ze kultury obu krajów różnią się bardzo, co wynika z historii Polski i Francji. W Paryżu trudniej jest zaakceptować w kulturze jakaś oficjalną, narzuconą linie. To miasto żyje w ciągłym fermencie, jest otwarte na nowe propozycje, ale zawsze może oprzeć się i sięgać do bogactw swojej kultury. W sztuce ważne jest, aby unikać zastoju i braku odwagi. Rozwój science fiction i fantastyki pojawił się z jakiegoś rodzącego się zapotrzebowania na fantastykę i nie był dyrektywą żadnego ministerstwa. Człowiek jest katalizatorem wszelkich dążeń i przemian. Mój przyjaciel, Jean-Claude Dugniac, był naukowcem i pracował przy budowie samolotów Airbus. Jako pisarz stał się wizjonerem, którego uważano za Jules’a Verne’a III tysiąclecia. Na przestrzeni lat poznaliśmy mnóstwo tego rodzaju pionierów i dopiero teraz widzę, jak wielkie miało to znaczenie, że francuska science-fiction stała się motorem intelektualnego rozwoju i pewnych poszukiwań naukowych. To przyczyniło się do rozwoju sztucznej inteligencji i ciekawych rozwiązań w nauce i technice.

Latami malował Pan przyszłość, która nastaje z nowymi wynalazkami lub pomysłami, który wykiełkował z Waszych idei. Jak Pan czuje się w tak szybko zmieniającej się rzeczywistości? Chociażby teraz, gdy widzimy jak szybko rozwija się sztuczna inteligencja?

W sztuce sztuczna inteligencja to taki bolesny sprawdzian autentyczności naszej osobowości i stworzonego dzieła. Maszyna nie wymyśli rzeczy oryginalnej. Może niezwykle sprytnie powielać i łączyć różne wątki z bazy danych i, jak do tej pory, potrafi stworzyć interesujący, ale mimo wszystko erzac dzieła. Leonardo da Vinci powiedział, że w sztuce wiedza malarska mieści się w umyśle, który ją tworzy i rozwija. Ale ta najwyższa wartość znajduje się w naturalnym, oryginalnym geście, który artysta zostawia na płótnie, w pociągnięciu pędzla, czy też śladu w materiale rzeźby. Nazywam to najcenniejszym, unikalnym i prymitywnym śladem geniuszu człowieka.

Autor: Marysia Jasek

Zdjęcie główne: materiały prasowe

Zakupy na Lamode

podobne artykuły

REKLAMA