Diane von Furstenberg powraca do źródeł. Projektantka rozpoczynała karierę w latach 70. – dziś jest już uznawana za legendę amerykańskiej mody. Trudno znaleźć osobę tak pełną energii i żywą pomiędzy zblazowanymi reprezentantami modowego środowiska. Jej młodzieńczy, pionierski duch przebija się w każdej z kolekcji sygnowanej jej nazwiskiem – i nie inaczej się dzieje w przypadku tej jesienno-zimowej.
Projektantka, mówiąc o swojej inspiracji, wymieniła trzy ikony amerykańskiej socjety z lat 70. – Millicent Rogers, Diana Vreeland, Gloria Vanderbilt – nie tylko bywalczynie salonów i legendarnego klubu Studio 54, ale przede wszystkim artystki. Ubrania, które powstały są na wskroś amerykańskie – proste i efektowne, zwieńczone płaskim kapeluszem hiszpańskiego torreadora, które sama Diane ponoć nosiła, mając 20 lat.
Podstawą kolekcji są proste sukienki przypominające długie tuniki. Wśród kolorów widzimy przekrój najmodniejszych odcieni sezonu – od czerni, przez czerwień i bordo, złoto, turkus i błękit, fiolet i fuksję, aż po miętową zieleń. Wyraziste są mylące oko wzory, w tym – super modne grochy, nadające minimalistycznym tunikom charakterystycznego u projektantki „pazura”.
Obowiązkowym dodatkiem są wysokie buty za kolano, przewieszona przez ramę torebka i wspomniany wcześniej kapelusz. Furstenberg faktycznie przeniosła nas do czasów swych początków, odwołując się bardziej do atmosfery tamtych czasów, niż do mody, którą wówczas tworzyła. Tło pokazu stanowiło lustrzane wnętrze, nawiązujące do wystroju Studio 54. W wizji tej próżno szukać melancholijnej tęsknoty za minionymi czasami – jest to raczej radosne połączenie mody dawnej ze współczesną. Nam się podoba!