Jest jedną z tych projektantek, które najdłużej ubierają Polki. Debiutowała w latach 90., przed swoimi 40 urodzinami. Niedawno otworzyła kolejny butik, a jej projekty niezmiennie pojawiają się niemal w każdym magazynie o modzie. Z Joanną Klimas rozmawiamy o jej ostatnim pokazie, modzie PRL-u, zawodzie psychoterapeuty i ziemi nieznanej.
Polki dobrze się ubierają?
To trudne pytanie, bo ubierają się dużo lepiej niż kiedyś, ale nie mogą jeszcze osiąść na laurach i powiedzieć „jesteśmy dobrze i stylowo ubrane”. Czasem boję się, czy wyjdziemy kiedykolwiek z tej bliskości raczej ciężkiemu niemieckiemu, a nawet rosyjskiemu wyobrażeniu o modzie, a przede wszystkim o kobiecości. Czy będzie nam bliżej do tej paryskiej „zwykłości” i prostoty…
Nawiązując do jednej z Pani rozmów w radiu Tok FM – Polki były bardziej kolorowe w czasach, gdy był mniejszy dostęp do mody, czy obecnie są bardziej szare, gdy wszystko jest na wyciągnięcie ręki?
Myślę, że w ogóle nie da się porównać tych dwóch epok. Nie jestem też taka pewna czy rzeczywiście tak dobrze wtedy wyglądałyśmy, kiedy same próbowałyśmy sobie coś szyć. To było bardzo fajne, że chciałyśmy, farbowałyśmy i robiłyśmy z pieluch suknie, ale to nie znaczy, że byłyśmy wtedy świetnie ubrane. Lubię opowiadać taką historię, kiedy z tego PRL-u pojechałam do Paryża z walizką rzeczy uszytych u krawcowej i nie założyłam ani jednej z nich. Natychmiast w najtańszych sklepach musiałam sobie kupić wszystko nowe, bo bym się odróżniała. Oczywiście negatywnie.
Zaczynała Pani w połowie lat 90., przed czterdziestymi urodzinami. Co dał Pani późny debiut?
Przypadkiem odkryłam, że lubię to robić. Nie odważyłabym się wtedy myśleć o tym, że mogę być projektantką. Zaczęłam prowadzić tak zwaną firmę konfekcyjną i projektować, co było dla mnie wielkim odkryciem. Wtedy projektant był dla mnie jakimś mitycznym artystą z Paryża i Londynu.
Ratowała Pani rodzinną firmę.
To była trochę taka zabawa. My dopiero odkrywaliśmy pewne rzeczy. Teraz to jest biznes, praca, robienie pieniędzy. Wtedy być taką bizneswoman to było coś naprawdę super. Jeszcze w czasach PRL nazywało się to prywatna inicjatywa i był to taki posmak czegoś nielegalnego, czegoś na granicy prawa. Nagle było nam wolno i wtedy myślisz – wow. I ja z tego psychoterapeuty znalazłam się w takiej roli. To rzeczywiście było dla mnie niesamowite doświadczenie.
Jest Pani dowodem na to, że projektowanie można mieć we krwi?
Nie powiem, że nie, ale nie wiem. Niewątpliwie ten rejon był mi zawsze bliski. Czasami myślę, że mogłabym robić np. wnętrza i jeszcze parę innych rzeczy.
Coś artystycznego?
Tak. Coś związanego z wyczuciem stylu, smakiem, potrzebą eksperymentu czy odróżniania się, ale przede wszystkim odkrywaniem czegoś nowego, a jednocześnie nieoczywistego.
Jaki Pani miała pomysł na markę na samym początku? Od czego Pani wychodziła?
Że ulica była straszna. Chciałam czegoś innego, żeby te rzeczy były nie tylko proste, ale dobrze uszyte i z jakościowych tkanin, co wtedy było naprawdę dużym wyzwaniem. Teraz wszystko jest dostępne, wtedy to było dużo trudniejsze.
Chciałam pokazać, że proste może być piękne. My, jako Polska byliśmy zgłodniali bogactwa, żeby się świeciło. Myślę, że dlatego będzie jeszcze długo tak, że będziemy bliżej Moskwy niż Paryża. Może niesłusznie tak to odbieram, ale wtedy była to taka tęsknota za pięknem, czystą formą.
Jednak zniknęła Pani w pewnym momencie na 9 lat z rynku.
Przerwa wzięła się stąd, że ja niestety mam talent do kryzysów. I zaczął się wtedy ten pierwszy, bardzo poważny. Wiedziałam, że będę projektować rzeczy, których będę się wstydziła, więc zamknęłam firmę i zaczęłam robić rożne inne rzeczy – trochę jeździłam, uczyłam się, projektowałam między innymi kostiumy. To był bardzo fajny czas dla mnie, ale wróciłam dla przyjemności, ponieważ jednak stwierdziłam, że lubię projektować.
I kontynuowała Pani to, co wcześniej zaczęła?
Kontynuacja jest w człowieku. Teraz wygląda to zupełnie inaczej. Wtedy miałam kilka sklepów, teraz są to właściwie dwa miejsca, w których jestem. Próbuję odnaleźć się na tym rynku. Chcę robić rzeczy, które lubię, jednocześnie odpowiadając na potrzeby klientek. To jest nie tyle, co nowe, ale jest to wyzwaniem. Interesujące jest też zderzenie się z innymi projektantami, których jest mnóstwo – młodych zdolnych czy znanych, utalentowanych nazwisk. W tej chwili mamy jakiś mega boom na modę. Co druga moja znajoma ma córkę w wieku szkolnym i mówi: „Słuchaj, ona już projektuje. Czy może przyjść do ciebie na staż?” (śmiech).
Czy doświadczenie tamtego projektowania wpływa na to, co Pani robi obecnie?
Jestem ciągle tą samą osobą i nie odnoszę się do tamtego czasu, bo muszę zmierzać się z tym, co jest teraz. Wtedy były inne konteksty, teraz są inne. Mnie to zawsze bawi, gdy sobie coś wymyślam, a moja stażystka mówi – „Pani Joanno, ale to już było w Zarze… miesiąc temu!!” (śmiech). A jednocześnie, gdy czasem widzę, co robią tzw. młodzi, to myślę: „Rany, ale to było zaledwie kilka lat temu, a już to powtarzają?”. Mam jednak trochę wrażenie, że to, co teraz dzieje się w polskiej modzie pokazuje, że lubimy stare piosenki. Że to, co jest znane, zrozumiałe – na to jest potrzeba.
W takim razie, jakie wyzwania stoją przed Panią w obliczu masowej mody?
Chyba największym dla mnie wyzwaniem jest zrozumieć to, że nie ma w tej chwili większego czasu na eksperyment, na odróżnianie się. Wydaje mi się, że ciągle jeszcze się uczymy, a kobiety wciąż boją się większej indywidualizacji. Nadal jeszcze patrzymy na to jak wyglądają inni i tak chcemy wyglądać.
Wyrażamy siebie, ale nie ma w tym odwagi na inność. Wśród młodych to jest zapewne zupełnie inaczej. Żyjemy w epoce globalnej, co jest takim trochę koszmarem. Jedzie się do Nowego Jorku i tam są te same sieciówki, co u nas. W każdym miejscu na świecie oglądamy to samo. Nie ukrywajmy jednak, tego, że zjawisko sieciówek polega na plagiacie. W ciągu 2 tygodni marki sieciowe produkują to, nad czym projektant i jego sztab pracował przez wiele miesięcy, a co do sklepu trafi dopiero za pół roku. I to są takie aberracje. I czasem sobie myślę, że po co właściwie projektować. Żeby dowiedzieć się, że skopiowałam Zarę na przykład?
fot. Jakub Pleśniarski/LAMODE.INFO
Psycholog kliniczny człowieka dorosłego. W branży mody takie wykształcenie się przydaje?
Każde wykształcenie jest przydatne. Często daje szersze widzenie pewnych zjawisk, samej kreacji. Nie wiem czy dzięki temu jest łatwiej. Czy mi to pomaga? Niekiedy myślę, że utrudnia. Ale w postrzeganiu mody i w tym, co robię na pewno jest pomocne, bo myślę inaczej o kobiecie, jej wizji, o sylwetce.
Wyobrażenie o modzie Pani i Pani córki spotyka się w marce Joanna Klimas? Założeniem jest międzypokoleniowość?
Jak najbardziej. Bardzo na to stawiam, ale nie wiem czy jest to zrozumiałe. Staram się żeby moje projekty były międzypokoleniowe i ponadczasowe. Dlatego jest tak, że często chodzimy z w podobnych rzeczach, co jest znaczące. Różni nas wiek, ale mamy ze sobą jednak coś wspólnego. Natalia inkarnuje taką kobietę, chociaż może ona jest za ładna, bo moja kobieta nie musi być ładna. Musi mieć osobowość i pewną siłę. Ona na szczęście to ma.
Natalia utożsamia kobietę Pani marki czy jedną z jej kilku typów?
Jest świetną ambasadorką marki. I na pewno ją utożsamia, bo ma taki styl bycia, noszenia i zachowania, w którym nie chodzi tylko o urodę. Ja to nazywam prostym kręgosłupem, umiejętnością noszenia rzeczy prostych. Nieważne, co będziemy mieć na sobie – zawsze będziemy wyglądać dobrze. To nie jest tylko związane z urodą. To kwestia czegoś wewnętrznego. Jest coś, czego szczególnie w modzie, ale chyba w ogóle także, nie lubię – pretensjonalność. Bycie pretensjonalnym, to aspirowanie do czegoś, do jakiegoś siebie, kim niekoniecznie się jest. To często ogranicza mnie w tworzeniu mody, bo wszędzie węszę tę pretensjonalność i obcinam, co mogę. Potem nazywa się to minimalizmem, czyli prostymi rzeczami od Klimas.
Najczęściej ubiera Pani kobiety w spodnie i marynarkę. To taki mundurek współczesnej kobiety marki Klimas?
Uważam, że dobra marynarka oversized w kilku kolorach, dobre spodnie, t-shirty to jest taki basic. Bardzo lubię, coś co już robiłam w latach 90. – czyli zestawienie różnych faktur. Żeby nigdy ubranie nie było tak ewidentnie czytelne – że teraz jesteśmy w biurze czy na kolacji. Nie oczekuję od każdego takiej inteligencji w żonglowaniu ubraniem. Człowiek ma potrzebę żeby zawsze się jakoś wyróżnić, ale moja kobieta nie chce świecić, nie chce zwracać uwagi tym, co ma na sobie, nie chce robić wrażenia, że się wystroiła i mówi „patrzcie jak pięknie wyglądam”. To nie jest komunikat mojej kobiety.
Mi się podoba to, co ktoś powiedział kiedyś o Francuzkach – że one wyglądają tak, jakby nie zwracały uwagi na swój strój i wygląd, a one bardzo na to patrzą, tylko to nie robi takiego wrażenia, bo nie jest podane na talerzu. Ten francuski urok i styl jest mi chyba najbliższy. One są z pozoru skromne, jest w tym trochę boho, trochę klasyki i głownie czerń. Niby nic w tym nie ma, ale jest klasa, moda i zabawa.
Joanna Bojańczyk powiedziała nam, że Pani ostatnia kolekcja to najlepsza, jaka do tej pory powstała.
Zawsze najlepsza jest jeszcze przede mną. Uważam, że wybitna była również ta kolekcja etno, której nikt nie zauważył i była nawet czasem obśmiewana. A była oryginalna i gdybym pokazała ją teraz – spodobałaby się. Zaprezentowałam ją jednak 4 lata temu i trochę, jak widać, za wcześnie. Jednak rzeczywiście – jestem dumna z tej obecnej. Udało mi się nie zanudzić gości na pokazie, stworzyć sylwetki, które za każdym razem coś wnosiły i jak mówią inni – mają moją rękę.
Było widać, że to Joanna Klimas.
To były proste sylwetki, ale jednak wyrafinowane. Nie było w nich żadnych dziwactw. Miały jakiś detal, sens. W projektach odwołuję się do klasyki i trochę ją przerabiam, ale tak wydaje mi się, że robi wielu projektantów. Wszystko jest gdzieś zanurzone w klasycznym ubraniu, bo nie stworzymy czegoś zupełnie nowego, choć pomysłów jest wiele. Z niektórych muszę rezygnować, bo jest ich za dużo. Tutaj coś dodam, tutaj wyrzucę. Jestem skrajnie minimalistyczna, więc raczej odejmuję. Nie lubię jak jest czegoś za dużo.
W tej kolekcji użyła Pani liter. Jakie słowa opisują Pani markę?
Często używam słowa nieoczywiste. Może to jest jakiś klucz do tego, co robię. Mam wrażenie, że pracuję na bardzo subtelnych energiach, w związku z czym nie zawsze jest to dla wszystkich czytelne. Ludzie mówią „proste, klasyczne”, co denerwuje mnie, wtedy kiedy ja się natrudziłam (śmiech). Ale wszystko skierowane jest zawsze do realnej kobiety.
Projektanci na świecie mogą sobie pozwolić, co sezon na rozwijanie wizji, na wymyślanie i projektowanie mody po prostu, bez adresowania jej do kobiety z krwi i kości. Za granicą często jest tak, że w kolekcji pret-a-porter, nie mówię o haute couture, bo to zupełnie inna bajka, projektant pokazuje swoją wizję, marzenia, niepokoje, pomysły, a kobiety kupują później żakiety, bo w nich rzeczywiście chodzą. My, choć tworzymy dla realnej osoby, to wciąż się rozwijamy.
Kolejnym etapem w rozwoju marki jest właśnie butik na Placu Unii. Jakie były te najważniejsze w Pani karierze?
Nie da się takich wybrać, bo zawsze jest to, co jest dziś i co będzie jutro. Najważniejszy jest dla mnie każdy pokaz, który na mnie czeka. Właściwie życie projektanta, jak to powiedział Yves Saint Laurent wygląda tak, że dwa razy w roku jest szczęśliwy – wtedy, kiedy są pokazy. Oczywiście jest to nieco przerysowane, ale coś w tym jest, że żyje się dla takiej ulotnej chwili. Jedna jest za mną, a kolejna przede mną. Znowu będę się denerwować i nie spać przed pokazem.
Nie śpi Pani przed pokazem?
Ostatnio te czerwone głowy spędzały mi sen z powiek, dlatego, że na ich temat moi najbliżsi mieli różne zdanie. Na przykład mówili, że znowu przeginam i coś wymyślam zamiast pokazać ładne fryzury i apetyczne dziewczęta (śmiech). Że będzie katastrofa i kobiety uznają, że to jest dziwaczne. Tak mogło być, bo nie była to sesja, gdzie jeszcze można coś poprawić. Jak robi się taki eksperyment to nigdy nie wiadomo, jakie będą reakcje. Ale chyba się udało.
W jednym z wywiadów przeczytałam, że zawsze kręci Panią ta terra incognita – ziemia nieznana. Co jest nią teraz?
To najbliższa kolekcja. Nie wiem, jaka dokładnie będzie, bo ostateczny jej koncept, jeszcze się nie zamknął. Zawsze jest to kompletna niewiadoma – często jedno jest postanowione, a na pokazie wychodzi coś innego. Ale dla mnie właśnie najfajniejsze jest szykowanie pokazu i chwile, kiedy mogę być projektantką, a nie własnym managerem, zostawić te milion innych spraw. To są te ciągle rzadkie chwile szczęścia – tworzenie czegoś z tak banalnej materii, jaką jest tkanina.