Marc Jacobs przyznał, że jego jesienno-zimową kolekcja powstała z chęci stworzenia czegoś w opozycji do jego wiosenno-letniej, zwiewnej linii, czerpiącej z estetyki lat 70., emanującej perwersyjną, dziewczęcą zmysłowością. Jego jesienno-zimowa kolekcja to zwrot o 180°, nowy rozdział, którego korzeni możemy doszukiwać się w tym, co Jacobs zaprojektował w sezonie jesień-zima 2010/12 dla francuskiej marki Louis Vuitton.
Przede wszystkim, zmianom ulega sylwetka. Jest silnie podkreślona, a zarazem pełna – każda kreacja uwydatnia biodra i zaokrągla ramiona, przywodząc na myśl pozytywistyczne stroje, rodem z epoki wiktoriańskiej. Kwintesencją tej „okrągłości” są groszki, będące jedynym deseniem, który pojawia się w kolekcji.
Zwiewne, półprześwitujące tkaniny zastąpiły grube i sztywne materiały, głównie wełna, które nadały sylwetce dodatkowej sztywności. Zniknęły dekolty, zamiast nich Jacobs wprowadził wysokie żaboty, czasem uzupełniając look okrągłym, a jakże, wycięciem na plecach. Spokojne kolory – burgund, zieleń, biel oraz czerń to kolejny ironiczny chwyt projektanta, jakby pragnął nam powiedzieć – „pod spodem jest ogień, musicie się tylko przez niego przebić”.
Niewątpliwie, Marc Jacobs to jeden z najzdolniejszych i najintensywniej tworzących dzisiaj projektantów. Łączy w sobie dozę bezczelności, prowokacji, talentu oraz szacunku do dorobku mody i, co ważne, zdaje się w pełni panować nad swoją twórczością. Co prawda trudno powiedzieć, czy kobiety będą chciały nosić akurat tę kolekcję – wymaga ona niesłychanej konsekwencji stylizacyjnej, a co za tym idzie, także niemałej odwagi. Marc Jacobs jednak osiągnął już pozycję dyktatora mody i nie musi obawiać się niepowodzeń.