O tym, że jest wymagającą estetką widać już na pierwszy rzut oka. Ale umacnia w tym wizyta w jej pracowni, gdzie w zaciszu Żoliborza, w wysmakowanym wnętrzu Zofia Chylak wraca do czasów przedwojennych i oferuje coś, co w dobie szybkiej i masowej mody wydaje się już niemalże tylko snobizmem – szycie na miarę. I nie chodzi tylko o suknie ślubne, w których wiele z jej klientek poszło już do ołtarza, ale o możliwość skomponowania garderoby z najwyższą starannością, jakością i dopasowaniem do nas.
Absolwentka historii sztuki, która zawodu uczyła się w nowojorskiej pracowni duetu Proenza Schouler. Jedna z tych polskich projektantek, które trzeba obserwować. Przeczytajcie nasz wywiad!
Jak zaczęła się Twoja przygoda z projektowaniem? Jesteś przecież absolwentką historii sztuki.
Studiowałam historię sztuki i nie miałam pojęcia, że zajmę się modą. Przyszło to do mnie bardzo późno, dlatego nie jestem jednym z tych projektantów, który ubierał lalki w dzieciństwie. Marzyłam żeby zostać operatorem filmowym i to przyświecało mi przez całe liceum. W efekcie poszłam na historię sztuki. W domu zawsze dużo mówiło się o sztuce, więc ten kierunek wydawał mi się bardzo naturalnym wyborem. Dopiero z czasem zrozumiałam, że jeżeli ładnie ubieram siebie, mogłabym też ładnie ubierać innych.
Projektowałaś sama dla siebie?
Nauczono mnie, że najważniejsze sukienki można zamawiać u krawca i samemu wymyślać kroje. Pierwszy raz zaprowadziła mnie na taką przymiarkę mama. Gdy miałam 14 lat postanowiłam samodzielnie uszyć sobie sukienkę z pięknego jedwabiu. Niestety koniec końców wyszła mi w rozmiarze jak dla lalki. Jedwab był zniszczony a ja zawiedziona.
I wtedy porzuciłaś samodzielne szycie?
Porzuciłam, bo nie lubiłam rzeczy, które mi nie wychodzą. Dopiero na studiach zrozumiałam, że może skoro potrafię rozmawiać z krawcami, mogę podjąć jeszcze jedną próbę. W końcu przez kilka lat, nieświadoma, że przyda mi się to w zawodzie, przyglądałam się pracy rzemieślników.
Dzięki temu potrafiłaś wytłumaczyć im czego oczekujesz?
Tak, ale zajęło mi to sporo czasu, wymagało doświadczenia. Jak zaczynałam chodzić na przymiarki były łzy i zdziwienie, że wyszło nie to, co chciałam. Żeby porozumiewać się z krawcami i konstruktorami trzeba nauczyć się ich języka, a najlepiej poznać przynajmniej podstawy ich fachu na własnej skórze, dlatego skończyłam krawiecki kurs kroju i szycia.
Teraz już potrafiłabyś sama uszyć sukienkę w którą się zmieścisz?
Tak. Choć sama chodzę w rzeczach, które uszyłam, nie podjęłabym się własnoręcznie szyć dla innych. Uważam, że żeby być dobrym krawcem czy konstruktorem trzeba mieć przynajmniej 10 lat doświadczenia. Zdaję się więc na takich rzemieślników, którym ufam. Sama mam już dosyć dużą wiedzę na temat tkanin, skór oraz krojów.
A co z rysunkiem, którym posługujesz się na co dzień w pracy?
Mój tata jest architektem, brat malarzem, a dziadek był znanym przed wojną rysownikiem, a ja zawsze byłam najgorsza z rysownia! Chodziłam na zajęcia do mojego brata, który strasznie mnie krytykował, że wszystko za małe, że „dziubdziam” te rysunki. Zawsze miałam na tym tle kompleksy. Mój tata, który pięknie rysuje zawsze mówił, że nawet szafę da się nauczyć rysować, co tylko pogłębiało mój smutek. Wstydziłam się swoich pierwszych rysunków sukienek, ale nie było wyjścia. Teraz, kiedy prawie codziennie rysuję okazało się, że rękę rzeczywiście można wyćwiczyć, udało mi się chyba wyrobić swój styl.
fot. Katarzyna Jabłońska/LAMODE.INFO
Długo zajmujesz się projektowaniem? Wciąż zaliczana jesteś do grona tych młodych twórców.
Mam 27 lat i wydaje mi się, że to dużo. W kontekście pracy to jednak oczywiście bardzo niewiele. Zanim sama zaczęłam projektować minęło trochę czasu, wydawało mi się, że muszę się najpierw wszystkiego nauczyć, nim na poważnie się tym zajmować. Pracowałam równolegle studiując historię sztuki, te studia również postrzegam jako naukę w zawodzie, bo rozwinęły moją wrażliwość estetyczną.
Na studiach zajęłaś się właśnie strojem.
To, że zaczęłam studiować historię sztuki było świetnym posunięciem. Długo nie zdawałam sobie z tego sprawy, na 3 roku studiów byłam już gotowa zrezygnować, męczyły mnie badania renesansowych nagrobków, którymi zajmowaliśmy się całymi miesiącami.
Ale pewnie dlatego, że jesteś perfekcjonistką, chciałaś skończyć co zaczęłaś?
Tak, tym bardziej, że miałam za sobą trzy lata intensywnej nauki. Później okazało się, że najlepszy był ten czwarty i piąty rok. Wtedy ułożyłam sobie wszystko tak, jak chciałam, pojawiły się seminaria dzięki którym w dużej mierze zajmowałam się strojem. Najlepszym dla mnie czasem było pisanie pracy magisterskiej.
Pisałaś o symbolice stroju północnego renesansu. Nie brzmi to jak relaks.
To było dla mnie niezwykle rozwijające. Moim wspaniałym promotorem była profesor Anna Sieradzka, która jest jednym z niewielu badaczy stroju w Polsce. Posiada ogromną wiedzę. Jednak najważniejszą osobą na tych studiach był dla mnie profesor Antoni Ziemba, erudyta jakich mało w dzisiejszych czasach. Mam nadzieję, że będę jeszcze miała czas, żeby kiedyś wrócić do napisania doktoratu.
Skąd taki temat?
Nie chciałam zajmować się strojem w kontekście rozwoju form historycznych. To mnie nie interesowało, bo choć jest to ważne, to mogę otworzyć książkę i się tego dowiedzieć. Zaciekawiło mnie to, że w dawnych czasach wszystko coś oznaczało. Zwłaszcza w sztuce. Teraz stoimy przed obrazem i nie do końca odczytujemy wszystkie symbole, które kiedyś były oczywistą formą przekazu. Mnie fascynowało, jak symboliczne były wtedy elementy stroju. Jak ludzie przekazywali informacje poprzez swoje ubrania.
I to utwierdziło Cię w przekonaniu, czym chcesz się zajmować?
Tak, podjęłam decyzję, że skoro nie idę do żadnej szkoły mody to historia sztuki i doświadczenie w zawodzie musi mi wystarczyć. Dlatego przez 3 lata pracowałam w Polsce, a później wyjechałam do Nowego Jorku na staż do Proenza Schouler oraz atelier Nicolas Caito. Właśnie w Nowym Jorku utwierdziłam się w przekonaniu, że to był dobry wybór. Rozmawiałam o tym z Lazaro Hernandezem, jednym z głównych projektantów, który powiedział mi, że gdyby teraz miał wybór wybrałby właśnie historię sztuki zamiast studiów związanych z projektowaniem. Znajomość sztuki i umiejętność odwoływania się do niej, jest jedną z podstawowych wartości w projektowaniu.
Powiedziałaś, że w Twojej rodzinie sztuka była od zawsze obecna i ważna, dlatego wybrałaś takie studia. To obcowanie ze sztuką, czystość formy – myślisz, że to stworzyło Twoją estetykę?
Myślę, że tak. Moja praca magisterska dotyczyła relacji między wiarą, religią a strojem, dlatego zajmowałam się przede wszystkim sztuką Niderlandów XV i XVI wieku, gdzie w tym czasie żyła grupa bardzo ortodoksyjnych protestantów Mennonitów, którzy ubierali się niesamowicie – na czarno i niezwykle prosto. W zachowanych przekazach kaznodziejów, czytamy, że oni łączyli sposób ubierania się z religią i szacunkiem do Boga. Myślę, że to, że miesiącami wpatrywałam się w ich portrety uwiecznione przez Rembrandta musiało mieć na mnie duży wpływ.
Jakby nie patrzeć Twoja praca skupia się głównie na czerni, oraz bieli.
Ale to nie tak, że nie lubię kolorów. Zdarza mi się ich używać, bo nie każdy chce ubierać się na czarno. Uważam, że kolory są piękne, choć rzeczywiście często, zwłaszcza w zdjęciach z kampanii, wracam do czerni i bieli. Myślę, że w czarno-białym świecie łatwiej jest o harmonię. Żeby kolorowe było piękne, trzeba dłużej nad tym pracować.
Mówimy o zdjęciach, ale do projektowana też wybrałaś te kolory.
Nie wiem jak to się dzieje! Sama zazwyczaj chodzę na czarno, a biel wzięła się stąd, że przychodzi do mnie wiele kobiet szukających sukni ślubnych. I przyznam, że tego w ogóle nie miałam w planach.
Nie myślałaś o szyciu sukni ślubnych?
Nie, chciałam po prostu zajmować się szyciem na miarę. Mam sentyment do przedwojennych czasów i trochę chciałabym, żeby było jak kiedyś, kiedy przychodziło się do krawca, było elegancko, kiedy moda była znacznie powolniejsza niż dziś.
fot. Katarzyna Jabłońska/LAMODE.INFO
Przeszkadza Ci teraz ten pęd? Ta masowa moda?
Przeszkadza mi na pewno jakość i nie lubię robić zakupów w tłumie.
A że moda odarta jest z indywidualności?
Też, bo sieciówki postawiły wszystko na głowie, nie przepadam za nimi, stawiają na coś zupełnie innego niż ja. Wydaje mi się, że warto mieć mniej, ale lepszej jakości rzeczy, wtedy, o dziwo, łatwiej się ubrać niż jak masz ich pełną szafę. Przykładem dla mnie jest moja babcia, która była najbardziej elegancką, najpiękniejszą osobą jaką znałam, a jak otworzyło się jej szafę, to było tam może pięć sukienek.
Szycie na miarę jest bazą Twojej marki, ale myślałaś o tworzeniu w większej ilości sztuk? Stworzeniu regularnej kolekcji?
Myślę o tym, właśnie dlatego powstała kolekcja moich skórzanych torebek. Znalazło się w niej kilka modeli, ale produkcję mamy już znacznie większą. Wszystkie elementy i skóry sprowadzamy z Włoch, więc skala jest zupełnie inna niż w naszych pojedynczych sukienkach.
Wróćmy na moment jeszcze do Twojego stażu w Nowym Jorku. Jak to się stało, że tam trafiłaś?
To staż, na który bardzo trudno się dostać, codziennie do Proenza Schouler przysyłanych jest ponad 60 portfolio, co zrozumiałe, nikt nie ma nawet czasu ich wszystkich otworzyć. Mnie pomogła Weronika Olbrychska, Polka, która tworzy tę firmę od samego początku. Dzięki niej moje portfolio zostało otworzone, spodobało się i zostałam zaproszona na rozmowę przez Skype. Od razu zaproszono mnie na staż.
Czym tam się zajmowałaś?
Z tego co słyszałam, ten właśnie staż uznawany jest za jeden z najlepszych jakie można mieć w Nowym Jorku. Od pierwszego dnia wrzucono mnie na głęboką wodę. Pracowałam przy ubraniach, które później otwierały pokaz. Na miejscu wszystkiego trzeba się uczyć bardzo szybko. Nikt cię nie pyta co potrafisz, po prostu masz zadanie i musisz je wykonać. Tak było pierwszego dnia, kiedy musiałam zrobić prototyp spodni z kilku rodzajów materiałów na zasadzie patchworku. Jednym z elementów była skóra z pytona, która od razu spaliła mi się pod żelazkiem. Nigdy wcześniej nie prasowałam pytona, to było na tyle stresujące wydarzenie, że już do końca życia pewnie zapamiętam jak się to robi. Jednocześnie dzięki pracy dla Proenza Schouler udało mi się dostać do wspaniałego atelier Nicolas Caito, który jest francuskim konstruktorem. W jego pracowni zatrudniani są wyłącznie Francuzi, ponieważ według niego tylko francuska szkoła konstruktorska ma sens. Jego atelier gromadzi najlepszych konstruktorów w Nowym Jorku. Wszystkie największe firmy oddają do nich swoje najtrudniejsze rzeczy.
I wysłano tam Ciebie.
Tak, bo Proenza oddaje tam najtrudniejsze projekty, które idą w pokazie. U Caito zatrudnione są same osoby z doświadczeniem z Chanel, Givenchy, Balenciagi itp., dlatego dla mnie samo patrzenie na to, jak oni pracują było wielką nauką. Robią niebywałe rzeczy. Ja pracowałam z nimi nad sukienkami Proenzy, tymi, jak się potem okazało, najważniejszymi, które otwierały pokaz. To niesamowite uczucie oglądać je później na modelkach. Bardzo wzruszające widzieć coś, nad czym pracowało się przez długi czas, a na co w tej samej chwili spoglądają Anna Wintour czy Anna Dello Russo.
Miałaś możliwość zostania dłużej?
Miałam. Wiedziałam, że byli zadowoleni z mojej pracy, a to, że namawiali, żebym została było dla mnie wielkim wyróżnieniem. Gdy ponad rok po moim powrocie do Polski dostałam od nich wiadomość, czy jednak nie chciałabym wrócić, prawie nie mogłam w to uwierzyć.
I odmówiłaś im?!
Tak, to była trudna decyzja. Musiałam ją podejmować dwa razy i za każdym razem miałam wątpliwości. Mogłam zostać w Nowym Jorku i pracować w niezwykłej firmie, gdzie z jednej strony powstają niesamowite rzeczy, a z drugiej panuje bardzo przyjazna atmosfera, myślę, że to rzadkość. Okazało się jednak, że bardzo kocham Warszawę i okropnie tęskniłam. Wydawało mi się, że to tutaj jest centrum świata i tutaj dzieje się wszystko, że muszę wrócić do Polski.
Nie rozczarowałaś się wracając?
Jestem bardzo związana z tym miejscem, z moją dużą rodziną, tam cały czas czułam się od czegoś oderwana, jakby życie działo się obok.
Powrót do Polski dawał szansę pracy pod swoim nazwiskiem.
Prawda jest taka, że albo jest się małą rybką w wielkim oceanie, albo dużą rybą w małym morzu. Postanowiłam próbować zrealizować ten drugi scenariusz. W Polsce mam możliwość zrobienia czegoś swojego. W Nowym Jorku nigdy bym się na to nie odważyła.
A co z Twoim własnym pokazem? Przeszkodą jest to, że nie masz sezonowości i robisz pojedyncze rzeczy?
To się chyba zmieni, bo moja marka ma dużą szansę mieć swój pierwszy pokaz w Nowym Jorku. Duża fundacja z Krakowa razem z Instytutem Amerykańsko-Polskim, który zajmuje się promocją kultury polskiej w Stanach i promowaniem młodych polskich artystów, w czasie trwania nowojorskiego Fashion Week’u będzie organizować we wrześniu pokaz polskich projektantów. I tam najprawdopodobniej pokażę swoją kolekcję.
Historia zatacza koło – wrócisz do Nowego Jorku. A jak w ogóle, po powrocie z rynku na którym wszystko jest możliwe, oceniasz polski rynek na którym moda wciąż raczkuje?
Można mieć wiele zarzutów, ale ja mam poczucie, że tutaj mamy ogromną szansę robić coś swojego i zapełniać puste jeszcze luki. Może nie będę w czymś pierwsza, ale z pewnością mogę być charakterystyczna. W Nowym Jorku jest mnóstwo wszystkiego, pięknych i świetnie uszytych rzeczy, znanych marek. Potwornie ciężko jest czymś zabłysnąć. Nasz rynek daje nam tę możliwość i warto ją wykorzystać – zrobić coś, co jest charakterystyczne, nowatorskie i być w tym konsekwentnym. Wydaje mi się, że to jest klucz do sukcesu, który zaczyna otwierać mi kolejne drzwi.