W ciągu 20 lat spektakularnej kariery, Marc Jacobs zdążył zbudować swoje modowe imperium, tchnąć nowe życie w tracącą na znaczeniu tradycyjną francuską markę i zarobić miliony, nie tracąc przy tym duszy. Dziś, po ponad dwóch dekadach orki na modowym ugorze, jest uosobieniem sukcesu w branży fashion i najbardziej pożądanym projektantem w USA.
Mimo, iż od 1997 roku Jacobs pełni funkcję dyrektora artystycznego w należącej do koncernu LVMH marce Louis Vuitton, jego prawdziwym królestwem jest firma, skupiająca dwie marki pod jego nazwiskiem: Marc Jacobs (nie mylić z Marc by Marc Jacobs) oraz jej młodszy ekonomiczny odpowiednik: Marc by Marc Jacobs (nie mylić z Marc Jacobs), obie wspierane zresztą przez bossów z LVMH.
Krawaciarze od Louis Vuitton’a mieli go na oku już na początku lat 90., mimo, iż Jacobs miał wtedy – poza pierwszymi poważnymi sukcesami na koncie – nadwagę, źle dobrane okulary i oględnie ujmując – niekorzystną fryzurę. Chociaż od wczesnego Jacobsa gorzej wyglądał tylko wczesny Rubik, wiedzieli już, że oto światu objawił się geniusz modowego marketingu, który przemieni w złoto wszystko, czego się dotknie. W dokumencie “Marc Jacobs i Louis Vuitton”, ilustrującym przygotowania do sezonu s/s 2007, obserwujemy pierwszą odsłonę metamorfozy Marca (główny projektant LV, odchudzona ikona środowisk gejowskich i ulubieniec gwiazd, pochłaniający przed kamerami swoje śniadanko w postaci kilku apetycznych tabletek, popijanych shotem ziołowego naparu). Jak dobrze pójdzie, Marc prześpi się tej doby jakieś 45 minut, a w międzyczasie zbierze oklaski za najlepszy pokaz na nowojorskim tygodniu mody i poleci na drugą półkulę, spotkać się z szefami z Louis Vuitton przy organicznej herbatce na Champs-Élysées.
rys. Magda Machajska
Statecznemu Vuittonowi potrzebny był ktoś, kto odczaruje wizerunek nienadążającego za zmianami domu mody. Marka, którą można było opisać trzema słowami: luksus, bagaże i dziedzictwo, musiała wkroczyć w „erę Jacobsa”, żeby wrócić do gry i konkurować z największymi, nie tylko w branży akcesoriów, ale w całym modowym segmencie. Jeśli dobre zamążpójście daje prestiż i pieniądze, to dokładnie taki jest mariaż Marca z LV. Jacobs, uruchamiając u Vuittona karuzelę z damską i męską modą ready-to-wear, rozbudowanym działem akcesoriów i serią pop-artystycznych kolaboracji (m. in. ze Stephenem Sprousem, Takashim Murakami i Richardem Princem), sprawił, że firma, która dotychczas zarabiała krocie na sprzedaży luksusowych toreb, sprzedaje jeszcze więcej luksusowych toreb (już w pierwszym roku od zatrudnienia nowego dyrektora, LV potraja zyski ze sprzedaży samych akcesoriów). Od tamtej pory, Marc piastuje niezagrożoną pozycję lidera i innowatora w świecie mody. A robi się to tak: Marc Jacobs myśli jak Hollywood – wie, że liczy się show, a o sukcesie prawdziwego show decyduje to, na ile przekłada się na pieniądze. Bez względu na to, czy promuje Louis Vuitton czy swoją markę, nie oszczędza na pokazach – porywa widownię na surrealistyczne wyprawy, za każdym razem do innej estetycznej galaktyki. Dba o oprawę muzyczną, widowiskową scenografię i jest wierny swojej świętej zasadzie – nieprzewidywalności. Poza tym ma talent, jest tytanem pracy i konsekwentnie projektuje według swojej pokrętnej logiki. Za nic ma prognozy trendów i każdego sezonu prezentuje ekscentryczne, pozornie niekomercyjne kolekcje. Ale Marc doskonale wie, co robi. Bez względu na to, jak dziwaczne wizje zrealizuje, i tak zarobi miliony na akcesoriach. Nie jest tajemnicą, że większość tzw. „designer brands” funkcjonuje tylko dzięki sprzedaży perfum, okularów, torebeki butów.
Kończąc wyliczankę: Marc 2012 odpowiednio wygląda (siłownia, dobry fryzjer i eleganckie, klasyczne białe koszule), bryluje na salonach w otoczeniu pięknych, wpływowych kobiet, jest przyjacielem wszystkich i nie trwoni czasu na bzdury takie jak jedzenie, spanie czy życie prywatne. Pupilek Anny Wintour, naczelnej amerykańskiego Vogue’a i pieszczoch mediów, Jacobs rzadko odmawia wywiadów, a paparazzim posyła promienne uśmiechy, zamiast rozbijać o krawężniki ich drogie aparaty.
Mówi się, że stylem Jacobsa jest brak określonego stylu, ale to byłoby za proste. Marc jest eklektyczny i niejednoznaczny. Jest ponad przykazaniami branży takimi jak „less is more” czy „sex sells”. Choć nad wszystkim co robi, unosi się aura mistycznej erotyki, jest najdalszy od banalnego epatowania seksulnością. Jest w tej twórczości wolność i nostalgia za przeminionym. Kolekcje Jacobsa to intrygujący miks estetyk, piękna i brzydoty, luksusu i tandety. Jego ulubione słowo na określenie czegoś pozytywnego to „ridiculous”.
Pytany o to, czy sukces go zmienił, mówi, że mimo poczucia przynależności do branży, nigdy nie czuł się jej złotym chłopcem i widzi siebie gdzieś poza głównym obiegiem. Jacobs wygrywa głównie dzięki temu, że poza projektowaniem ubrań, stworzył swój niepowtarzalny świat, własną wymyśloną od początku do końca rzeczywistość. Myśli o obrazie całości. Zapytany przez i-D o ulubiony projekt z którejkolwiek ze swoich kolekcji, odpowiada że nigdy nie chodzi o ubranie, o produkt, tylko o odpowiedni wizerunek prezentowany przez odpowiednią dziewczynę. W dalszej części wywiadu tłumaczy: „Lubię myśleć, że moje projekty będą nadal żyły, nawet po zakończeniu swoich efemerycznych żywotów na pokazach. To bardzo ważne, bo wszystko co robię, jest swojego rodzaju ułudą, fantazją, nawet jeśli nosi jakieś znamiona funkcjonalności, i tak jest to zawsze moja wersja rzeczywistości.”