O okrągłym jubileuszu, o tym, jak długo (a właściwie błyskawicznie) powstaje kolekcja, o samym procesie twórczym oraz historycznym momencie, w którym znajduje się dziś polska moda rozmawiamy z Michałem Szulcem.
Chciałabym zacząć od Twojego jubileuszu. Z jednej strony nie mówisz o tym głośno, ta informacja pojawiła się trochę przy okazji, trudno jednak zignorować ten fakt. Co to dla Ciebie znaczy, że tyle czasu jesteś w tej branży, czy robisz jakieś podsumowania?
Nie podchodzę do tego bardzo poważnie, bo pracując na uczelni już czuję się jak dinozaur (śmiech). Od pierwszego pokazu w trakcie studiów minęło de facto 11 lat. Zastanawialiśmy się co z tą rocznicą zrobić, czy o niej subtelnie wspomnieć, czy podkreślić. Doszliśmy do wniosku, że warto jubileusz zaznaczyć, tym bardziej, że przez ostatnie dwa lata działo się naprawdę dużo. Wydaje mi się, że ostatni okres to tak naprawdę najszybszy rozwój; pokazy w Warszawie, otwarcie showroomu, obecność moich kolekcji w mediach. I ciekawe doświadczenia; produkcja pokazów w stolicy spoczywa na barkach dwóch osób – moich i Agnieszki Oleszczyk. Oprócz projektowania i realizacji kolekcji pokazowej jestem też kierownikiem produkcji, drukuję zaproszenia, organizuję krzesła, pracuję z ekipami technicznymi, zajmuję się całą stroną logistyczną. To ciężki i intensywny czas, ale strasznie lubię tę pracę.
W tej chwili na każdym etapie pracy masz pełną decyzyjność: od kwestii zaproszeń, oczywiście przez projektowanie, aż po media społecznościowe.
Tak, prowadzę Instagram i profil na Facebooku, na których można zobaczyć głównie publikacje lub zdjęcia z pokazów. Staram się jak najczęściej publikować nowości, choć z założenia nie atakuję codziennie.
Za moment kolejny pokaz, ale cofnijmy się na moment do kolekcji Sirtet na wiosnę lato 2016, która zahaczała o lata 90…
Zahaczała formą i kolorem.
No właśnie. Dla mnie te inspiracje nie były takie oczywiste, raczej delikatne, nie narzucające się. Dlatego chciałabym nawiązać do tego co kiedyś powiedziałeś, że pod pewnym względem każda kolejna kolekcja zawiera w sobie element łączący ją z poprzednią/innymi liniami. Co to dokładnie jest?
To przyzwyczajenia do jakiegoś określonego sposobu budowania sylwetki, użycia materiałów, podobnego poziomu wykorzystania detalu. Mechanizmy, które mamy zakorzenione projektowo. Sprawdzone, wypróbowane, nasze. Z drugiej strony za każdym razem próbuję wziąć na warsztat inne zjawiska, tkaniny albo formy, żeby próbować się rozwijać, a nie działać mechanicznie.
Sirtet to powrót do czasów podstawówki. Inspiracje latami 90. są widoczne na wielu płaszczyznach; koloru – ciepłe, wojskowe khaki, nasycona czerwień i jasny niebieski denim – to moim zdaniem kwintesencja tamtego okresu. Formy garsonek i setów również nawiązywały do tamtej dekady. Poduszki szyte z patchworków z resztek skór i skaju też przeniknęły do kolekcji. A na dokładkę pojawiły się sylwetki nawiązujące do gwiazd lat 90., a raczej ich ryzykownych (z dzisiejszego punktu widzenia) stylizacji – Britney Spears czy Kelly Taylor z „Beverly Hills 90210”.
Pamiętam, że większość rzeczy, które nosiliśmy te kilkanaście lat temu była zapinana na guziki – stąd takie ich nawarstwienie i przerysowanie w Sirtet. Czasem są elementem funkcjonalnym, ale bardzo często stanowią wyłącznie dekorację.
Lata 90. są więc bardziej wspomnieniem i subiektywnym skojarzeniem niż dosłownym cytatem, choć i takie można odnaleźć. Chociażby w dzianinowych półgolfach, geometrycznym budowaniu sylwetki, cięciach, nacięciach, odsłanianiu ciała.
Pytałaś, co jest łącznikiem z poprzednim pokazem. Jest jeden, dość wyraźny, między „Hold the rivers” a „Sirtet”. Poprzednio pierwszy raz dopasowaliśmy ubrania do sylwetki. Nie było to łatwe. Po pierwsze dlatego, że dopasowane modele kojarzą mi się zwykle z tym, co robię dla przemysłu, a staram się w swojej marce robić rzeczy zupełnie inne niż w firmach, z którymi współpracuję. Po drugie, przywykłem do konstrukcji luźnych i swobodnych. W Sirtet dopasowanie osiągnęło maksimum. I wydaje mi się, że temat, przynajmniej na tę chwilę, wyeksploatowałem i warto go zamknąć.
Showroom Michała Szulca
Fot. Marta Waglewska / Lamode.info
Powiedz, nad czym pracujesz. Czy możesz zdradzić coś na temat kolekcji, którą wkrótce pokażesz?
Galene to również powrót do przeszłości, tym razem do polskich realiów końca lat 70. i początku 80. Pojawią się miękkie, melanżowe wełny, satyny, sztruks. Pracuję nad trochę inną formą sylwetki, innym podejściem do stylizacji. I ciekawy detal, ale wszystko będziecie mogli zobaczyć 13. czerwca. Oprócz pracy nad kolekcją działamy z produkcją, a to zabiera zdecydowanie więcej czasu.
Zawsze myślałam, że kwestia pokazu to działania wtórne względem powstawania kolekcji…
Prace nad pokazem zaczynamy od produkcji. To zdecydowanie najbardziej pracochłonna część przygotowań. Jeśli chodzi o projektowanie, mam spore doświadczenie w pracy w krótkim czasie i sprawdzoną ekipę, która mnie wspiera. Zbieranie tkanin zajmuje około dwóch tygodni, szkice powstają w jeden dzień. Wszystko mam wcześniej wymyślone i dopracowane, potrzebuję tylko chwili na przeniesienie tego na papier. Konstrukcje zwykle domykają się w półtora tygodnia, odszywanie trwa trochę dłużej. Krótko mówiąc – w miesiąc mamy kolekcję gotową. Od szkicu do gotowego modelu na wieszaku.
Nie sądziłam, że cały proces trwa tak krótko…
Często zastanawiam się, jakby to było, gdybym miał komfort pracowania wyłącznie „u siebie”. Gdybania, odszywania, sprawdzania. Ale zawsze, licząc plusy i minusy okazuje się, że jest dobrze tak jak jest, zmiany nie są konieczne. W pracy przemysłowej też staram się podejmować decyzje szybko.
Chciałam zapytać Cię o inspiracje – nie tyle te towarzyszące podczas powstawania kolekcji, ale ogólnie: o estetykę, książki, sztukę – czym lubisz się otaczać, co się twórczo nakręca?
Chłonę pracę. Pracuję naprawdę dużo i intensywnie. Lubię małe, ładne rzeczy, które są funkcjonalne i pomagają mi funkcjonować w różnych warunkach. Mogą być przeciętne i nic nie znaczyć dla innych, ale mnie sprawiają przyjemność. Mówię o MacBooku, którego mam od jakiegoś czasu. Nie dość, że ułatwia mi pracę, to jest „ładnym” przedmiotem. Nie jeżdżę ładnym samochodem, ale intensywnie nad tym pracuję (śmiech). Generalnie jednak staram się nie gromadzić rzeczy, nie kupować wszystkiego, co mi się podoba. Wyznaję zasadę „im mniej tym lepiej”. Dzielę życie między 2 miasta, więc najważniejsze rzeczy mam zawsze pod ręką.
Lubię też „ładnie” wydane książki. Rzadko je czytam, ale bardzo cenię wydawnictwa o modzie i sztuce.
Zawsze miałam taką wizję, że projektanci są blisko sztuki, odwiedzają wystawy…
Szczerze? Nie pamiętam, kiedy byłem ostatnio w muzeum. Chociaż… Jakieś dwa tygodnie temu byłem w Narodowym. Po kilku latach przerwy. A wcześniej, w liceum prawie tam mieszkałem. Świetnie wspominam czasy olimpiady z historii sztuki…
A zaglądasz czasem do swoich albumów z ciekawości?
Mam je wszystkie w Łodzi i czasem rzeczywiście do nich sięgam. Jednak podczas pracy nad kolekcją totalnie się wyłączam, nie oglądam, i nie sięgam do żadnych źródeł. Idę za swoją plątaniną myśli.
Powiedziałeś kiedyś, że nie zastanawiasz się nad tym, kto jest Twoją klientką. Na pewno jednak jakoś definiujesz swojego odbiorcę…
To bardzo zróżnicowane grono. Z jednej strony to na pewno osoby związane z branżą. Z drugiej zaś to na pewno kobieta 30+. Zdarza mi się też szyć męskie ubrania na miarę.
W swojej marce wolę się nad tym nie zastanawiać, robię to na co dzień w przemyśle.
Praca w przemyśle daje możliwości projektowe, od pracy nad modelami, przez wzory, druki, kratki, paski. Zapewnia tym samym poczucie spełnienia artystycznego, a jednocześnie uczy projektowania ze świadomością handlową. W „Szulcu” działam bez hamulców, ignorując kwestie pozaprojektowe. Tego, co robię, nie muszę pokazywać na spotkaniach z marketingiem, brand managerem, nie interesuje mnie, czy się to komuś podoba, czy nie.
W trakcie tych kilkunastu lat okazało się, że idąc dwiema ścieżkami funkcjonuję zawodowo w bardzo zbalansowany i zadowalający sposób. Dzięki pracy dla siebie potrafię zachować dystans w pracy dla kogoś. Dwa światy, wbrew pozorom, bardzo zgrabnie ze sobą współgrają. Oczywiście, teoretycznie mógłbym przenieść wszystkie doświadczenia z przemysłu i zastanawiać się jak to zrobić, żeby rzeczy projektowane przeze mnie były bardziej „handlowe”. Zaburzyłbym jednak te idealne proporcje, które mam teraz.
Idąc w stronę excela, klienta i tabelki nie mógłbym istnieć jednocześnie w tych dwóch światach. Musiałbym pomyśleć o otwarciu sklepu, szyciu pełnej rozmiarówki, a nie tak jak teraz, szyciu na miarę. Bałbym się, że podchodząc do kolejnego etapu, którym jest kolejna kolekcja, a który w tej chwili realizuję ot tak, po prostu, musiałbym myśleć korporacyjnie. Wydaje mi się, że byłoby to krzywdzące dla całego mojego autorskiego projektu i tej energii, którą włożyłem w nazwisko w ciągu ostatnich 10 lat.
Wcześniej wydawało mi się, że to niezwykle trudne łączyć te dwie działalności, ale widzę, że tak naprawdę to doskonałe rozwiązanie…
Tak naprawdę to dużo łatwiejsze, niż mogłoby się wydawać.
Projekty z kolekcji Michała Szulca “Hold the Rivers” na sezon jesień zima 2015/16
Fot. Marta Waglewska / Lamode.info
Ciekawi mnie też Twoja rola nauczyciela. Na ile jest tak, że sam coś z tego wyciągasz? Jakie masz korzyści z uprawiania tego zawodu? Jakie są Twoje obserwacje dotyczące debiutującego pokolenia projektantów, jaka ta młoda polska moda jest?
Pracuję na ASP od 6 lat. Z punktu widzenia moich „dzieci”, czyli studentów, ta praca wydaje się lekka, łatwa i przyjemna, tymczasem w rzeczywistości zżera najwięcej mojej energii.
W pracowni studiuje niewiele osób; na każdym roku są to trzy osoby na pierwszej i maksymalnie trzy na drugiej specjalizacji.
Nie jest to jednak typ pracy, po wyjściu z której masz „wolną głowę”. Studenci są cholernie wrażliwi, to bardzo kruche osobowości, które bardzo łatwo skrzywdzić. Wskazujesz im właściwą drogę, krytykujesz, pamiętając o tym, żeby nadmiernie nie negować, nie niszczyć, nie gasić ich zapału do pracy.
Jesteś ideałem nauczyciela…
To chyba nadużycie (śmiech). Musiałem się wszystkiego nauczyć pracując „na żywym organizmie”, przez kłótnie, krzyki, trzaskanie drzwiami. Zresztą takich „kłótliwych” studentów lubię najbardziej. Takich, którzy bronią swojego projektu. Myślę o nich często, dzwonię do nich po szkole. Czasem, bo przypomniało mi się coś, czego nie powiedziałem, a czasem, żeby sprawdzić, czy wszystko u nich jest ok. Praca na ASP to ogromna odpowiedzialność, która daje też mnóstwo satysfakcji. Samo bycie obok wrażliwca, który zaczyna swoją przygodę z modą, pokonanie z nim porażek, odnoszenie sukcesów, to wyzwanie. Odpowiedzialność często musisz wziąć samemu na barki; sukces jest przyjmowany przez studentów w całości, ale porażkę dzielą na siebie i na mnie. Tego też musiałem się nauczyć.
Z punktu widzenia współtwórcy tego „inkubatora” mody, jakim jest akademia, jak byś określił jej kondycję i kierunek rozwoju?
Po kilku latach pracy wiem, że są pewne przyzwyczajenia i mechanizmy projektowe, które cały czas funkcjonują, a które sięgają początków moich studiów (o ile nie znacznie wcześniej). Cały czas ludzie, którzy chcą się związać z projektowaniem, operują tymi samymi kodami, proporcjami, tak samo prowadzą kreskę, podobnie dzielą sylwetki i to zazwyczaj w tym złym kontekście. Nie wiem, z czego to wynika.
Pierwszy krok edukacji to wyplenienie złych nawyków. Coraz bardziej mnie te mechanizmy projektowe zastanawiają. Przecież dzisiejszy świat to świat obrazów: Instagram, Facebook, internet. Wszyscy bazują na obrazie, w którym jest kolor, proporcja, kompozycja. Przełożenie świata estetyki, z którą obcujemy na co dzień powinno być więc bardzo proste, a w większości wypadków jest karkołomne.
Odnoszę wrażenie, że polska moda znalazła się w pewnym sensie na historycznym zakręcie. Przechodzimy od „celebryckiej kiecy” do konceptu złożonego z różnych asortymentów, często uzupełnionego akcesoriami. Wydaje mi się, że pora rozpocząć wyścig z sieciówkami. A może to wszystko się już dzieje?
Określenie jednego kierunku, w którym podąża młoda polska moda jest chyba niemożliwe. Z perspektywy 10-lecia mogę powiedzieć, że jesteśmy skłonni jako konsumenci bardzo szybko podchwycić jakiś temat, przemielić go i zapomnieć. Spójrz na dresówkę. Wszyscy zastanawialiśmy się nad jej fenomenem, tymczasem wystarczyły dwa lata, by nastąpiło nasycenie i powolne wygaszanie tematu.
Być może był to trend, który miał potencjał na dokładnie tyle czasu i całkowicie się wyczerpał…
Być może. I chyba nie był jedyny.
A dziś? Czy nie idziemy w stronę awangardy? Spójrz na kolekcje Rafa Simonsa. Na detal, sylwetkę, bryłę, surowce. A później zerknij na polski streetwear i młodych projektantów. Ciekaw jestem, jakie zjawisko będzie następne. Kresz z lat 90.?
Jak dzisiaj, świętując jubileusz 10-lecia określiłbyś DNA swojej marki?
To trudne, nie wiem, czy jestem w stanie spojrzeć na siebie obiektywnie (śmiech).
Najistotniejsze jest dla mnie zaprzeczenie aspektowi sprzedażowemu w projektowaniu, choć z kolekcji na kolekcję słyszę, że są coraz bardziej „handlowe”. Wiem też, że bardzo łatwo jest popaść w działanie mechaniczne. Im dłużej nad czymś pracujesz, wybierasz charakterystyczny punkt ciężkości, zatrzymujesz proporcje w określonym miejscu, rozpracowujesz ten sam detal, tym trudniej się od tego uwolnić. Mam nadzieję, że jestem wrażliwy na autocytaty. Przynajmniej lubię tak o sobie myśleć (śmiech).
Trudno wycofać się z czegoś akurat w momencie, gdy zaczynasz się w tym dobrze czuć…
Tak, ale musisz wiedzieć, czy z przerabiania tego samego tematu wyciągasz wnioski i się rozwijasz, czy dwa kroki temu stanąłeś w miejscu. Przerobiłem dzianinowe worki, kolory, z którymi zawsze miałem problem. Jest jeszcze żółć, ale na to nie jestem gotów (śmiech). Zwalczyłem niechęć do dopasowania do sylwetki. Walczę z komercyjnością projektów. Po ostatnim pokazie mieliśmy gotowe zdjęcia do sklepu internetowego pełnej kolekcji. Część z nich opóźniłem, część wstrzymałem.
Ale dlaczego?
Bardzo lubię mieć swoje projekty zamknięte tutaj, w showroomie, w czterech ścianach.
Ale to trochę samolubne…
Ale dzięki temu wiarygodne. Wychodząc na inną drogę zaczną na mnie działać inne bodźce, niż te, które do tej pory działały. Coś innego stanie się istotne.
Z drugiej strony w życiu jest tyle pokus, którym jednak nie ulegamy… Daj nam te rzeczy!
Za chwilę. Właśnie ruszam ze sklepem internetowym, w którym będzie można kupić sample z poprzednich kolekcji i zamówić nowe rzeczy. Oczywiście od dawna myślę o sklepie stacjonarnym. Ale na to potrzebuję więcej czasu. Wiem, że najlepsze rzeczy wykluwają się u mnie długo i że jest sens robić je tylko wtedy, kiedy mam do nich stuprocentowe przekonanie. Wszystko musi dojrzewać powoli, w swoim tempie.
Czasem potrzebuję impulsu z zewnątrz, by iść do przodu. Gdyby nie Agnieszka Oleszczyk, która zajmuje się PRem w „Szulcu”, nie zdecydowałbym się na pokaz w Warszawie. Za chwilę odbędzie się piąty pokaz w stolicy i zastanawiamy się co zrobić dalej.
No właśnie, co dalej?
Mamy kilka pomysłów. Na pewno sklep stacjonarny, być może prezentacja poza Polską. Sam temat sklepu jest niezwykle trudny. Dziś showroom jest dla mnie wystarczający. Trzeba być trochę zmotywowanym, żeby tu dotrzeć, umówić się, coś zamówić czy kupić. Sklep już z definicji jest miejscem, gdzie wystawiasz się na „ostrzał”.
Ale nie możesz uciekać w nieskończoność… (śmiech)
Tak, wiem. Trzeba sobie stawiać nowe cele (śmiech).
Co dokładnie masz na myśli?
Zdradzę niebawem. Dużo projektów się już zaczęło, ale nie chcę o tym mówić teraz. Dlatego też niechętnie mówię o inspiracjach. Mają sens w momencie, gdy pojawiają się w jakimś ciągu myśli, ale gdy je głośno wypowiadasz, w szczątkowym kontekście, stają się błahostką.
O okrągłym jubileuszu, o tym, jak długo (a właściwie błyskawicznie) powstaje kolekcja, o samym procesie twórczym oraz historycznym momencie, w którym znajduje się dziś polska moda rozmawiamy z Michałem Szulcem.