Kim są Bartek Michalec i Dagmara Rosa?
Bartek Michalec: Dagmara wspólnie z Kasią Piątek przez długi czas miały jeden z pierwszych concept store’ów przy Brackiej. Sprzedawały tam zarówno własne projekty jak i ciuchy Helmut Lang, Henrik Vibskov czy buty Prada. Ja w tym samym czasie pracowałem jako stylista i wypożyczałem ubrania do sesji z jej sklepu.
Dagmara Rosa: Hmm… ja tak naprawdę sama nie wiem od czego zacząć… Zanim jakieś osiem lat temu otworzyłyśmy z Kasią Fashionby, a to było jakoś zaraz po studiach, pracowałam w reklamie, teatrze, stylizowałam sesje w magazynach, pracowałam na planach filmowych. Sprzedawałam własne projekty, sygnowane moim nazwiskiem w Paryżu oraz współtworzyłam z Moniką Zawadzki projekt Kingdom.
B.M: Monika robiła nadruki, a Dagmara projektowała. Jeśli chodzi o mnie, to w wieku 17 lat zrobiłem swoja pierwszą kolekcję i jakoś tak się ułożyło w moim życiu, że parę osób z branży mody ją doceniło. Z tą kolekcją pojechałem do Tokio, a po maturze dostałem pracę w Viva Moda. Po Vivie przerzuciłem się na freelancer’skie stylizowanie sesji zdjęciowych. Miałem też doświadczenie w pracy w Twoim Stylu. W pewnym momencie jednak trochę mi się znudził brak wyzwań w tej pracy, więc, żeby się nie ograniczać, rzuciłem wszystko i wyjechałem do Antwerpii. Dostałem staż u Bruno Pieters i to mnie zainspirowało do stworzenia czegoś na własną rękę.
fot. Krzysztof Opaliński/ Dagmara Rosa i Bartek Michalec
Jak powstał projektancki duet ZUO Corp.?
D.R.: Zdecydowaliśmy się na wspólne projektowanie, bo mamy bardzo podobny gust, długo się znamy i doskonale rozumiemy. Podobają nam się podobne kolory, podobne kształty, faktury…
B.M.: Cała historia mody w zasadzie. U nas projektowanie wygląda tak, że któreś z nas pokazuje drugiemu coś inspirującego, potem dyskutujemy, a na końcu zabieramy się za tworzenie. W ogóle długo dyskutowaliśmy nad naszą wizją wspólnej marki. Początkowo to miały być takie bardziej galeryjne działania, potem chcieliśmy zrobić komercję, żeby na tych ubraniach dało się zarobić, a na końcu postawiliśmy na bardzo osobisty design i ubrania dobrej jakości, ale za równie dobrą cenę. Zrobiliśmy teaser kolekcji i pokazaliśmy go na kameralnej prezentacji w Pomadzie. W tym momencie dołączył do nas Łukasz i zajął się PR.
Łukasz Laskowski: Ten teaser miał pokazać kierunek, w którym chcieli iść Dagmara z Bartkiem. Chodziło też o to, żeby znaleźć ciekawą formę sprzedaży.
B.M.: Właśnie, to była taka estetyczna zajawka do pokazania ludziom. Spodobało się, więc kontynuujemy.
Zuo Corp. to zabawa słowami – skąd wziął się pomysł na nazwę marki?
B.M.: Dagmara miała niegrzecznego psa Trapeza, który wszystkich gryzł, a ona mówiła na niego Zło. Więc stąd wzięliśmy pierwszą część nazwy firmy. Druga część nazwy Corp. może się odnosić do ang. corporation, ale także do łac. corpus – ciało.
D.R.: Przede wszystkim ta nazwa jest bardzo ładna w zapisie, zarówno dla Polaków jak i cudzoziemców.
ZUO szyje z bardzo dobrych materiałów za przystępną ceną, czy to się w ogóle opłaca? Do kogo chcecie trafić ze swoimi projektami?
D.R: Chcemy trafić do osób, które chcą się z naszymi projektami identyfikować.
B.M.: Projektujemy dla tych, którzy lubią ładne przedmioty, a nie mają grubego portfela. Możesz kupić świetny design, ale do tego potrzebne są naprawdę duże pieniądze. Wypasiona Prada kosztuje i nie każdego na to stać.
Ł.L.: Naszym target’em są osoby, które nie tylko interesują się modą, ale także sztuką i zależy im na byciu oryginalnym. Jesteśmy dla tych, którym znudziły się sieciówki, a nie stać ich na zagraniczne marki.
B.M.: Wykorzystaliśmy “niewykorzystaną” w Europie Wschodniej niszę, takich marek jak my po prostu nie było. Pamiętam kiedy Marcin Świderek (z Fashion Magazine przyp. red.) pokazał się w naszej bluzie na Fashion Week’u w Paryżu, a ludzie pytali się go, gdzie można takie kupić, bo takiego produktu nie ma na rynku, jak się okazuje, nawet francuskim. Dzięki Internetowi w najbliższej przyszłości będzie się pojawiać coraz więcej marek oferujących street za przystępną cenę. My chcemy utrzymać jakość produktu, i choć nie jest to może tak tanie jak przykładowa sukienka z sieciówki, to wiadomo, że taki materiał starczy na dużo dłużej. Trzymamy się zasady slow fashion, coś takiego jak koncepcja z międzywojnia – jakość i trwałość w jednym.
D.R.: To jest też kwestia dobrego biznesplanu. W związku z tym, że odszywamy większe ilości niż przeciętni projektanci, to się po prostu bardziej opłaca. Wychodzimy też z założenia, że to żadna sztuka zrobić ładną sukienkę z horrendalnie drogiej tkaniny, sztuką jest z dobrej jakościowo, ale ze średniej w wyglądzie wełny stworzyć ładny produkt, który w niczym nie ustępuje ładnej sukience.
B.M: Nasze sukienki są wykonane z wełny, która nagle zmienia przeznaczenie, bo była wykorzystywana np. w szyciu marynarek i ta inna interpretacja materii jest zaskakująca dla odbiorców.
Na czym polega zasada „organicznej geometrii” i czy znajdziemy ją również w najnowszej kolekcji?
B.M.: To taka nasza autorska nazwa na uproszczenie sylwetek, likwidując większość cięć w konstrukcji. Chodzi o to, aby uzyskać jak najmniejszą liczbę cięć, dzięki czemu możemy robić z ciucha orgiami. To był zamysł pierwszej kolekcji, ale w drugiej jest o bardzo rozwinięte. Druga kolekcja jest bardziej geometryczna.
Ł.L.: Mamy dwie flagowe konstrukcje, które będą się cyklicznie powtarzać – dziobu i krzyża. To co pokazaliśmy w Łodzi, będą niedługo dostępne, ale projekty z poprzedniej kolekcji, trochę zmodyfikowane, także będzie można jeszcze dostać.
Jakie macie plany związane z rozwinięciem działalności?
B.M.: Chcemy markę podzielić na dwie linie – bardziej sportową o tzw. czarnym brandingu i linię bardziej designerską, trochę droższą, o białym brandingu. To też pokazaliśmy w dwóch kolekcjach, pierwszej bardziej street’owej i pokazanej w Łodzi, bardziej glamour.
Ł.L.: Z czasem chcielibyśmy poszerzyć ofertę o dodatki, biżuterię, galanterię skórzaną. Pracujemy nad ideą butów o wysokim standardzie i mamy nadzieję ruszyć z biżuterią, ale tutaj ciężko o dobrego wytwórcę, więc szukamy. Na pewno na jesień wejdą do sprzedaży piankowe torby i skórzane saszetki.
Gdzie kupujecie tkaniny, a gdzie odbywa się cały proces produkcji?
B.M., D.R.: Tkaniny sprowadzamy z Włoch, a szyjemy w Polsce. Konkretnie w dużej szwalni w Łodzi, choc chcemy ruszyć z własną, małą szwalnią. Stała produkcja będzie w Łodzi, ale chcemy uruchomić projektowanie na zamówienie.
Ł.L.: Teraz, przy nowej kolekcji z dzianinowymi projektami szyliśmy też w łódzkiej dziewiarni.
Mówi się, że twórczość Bartka Michalca i Dagmary Rosy to synonim projektów na światowym poziomie, wobec tego czy ZUO zostanie w Polsce czy macie pomysł na ekspansję zagraniczną?
Ł.L.: Na początku chcielibyśmy rozwinąć się mocno na polskim rynku, jednocześnie mając swoje „satelity” w Europie, głównie Europie Wschodniej, bo to rynek dużych możliwości. Ale mamy też plan wyjścia na Zachód, chcemy zacząć pojawiać się na targach mody, bo to bardzo istotne w branży. Zagranica będzie kolejnym etapem, ale najpierw ugruntujemy pozycję w Polsce. W mniejszej skali – jesteśmy dostępni na stronie Notjustalabel.com, gdzie już niedługo będzie można kupić nasze ubrania.
Co przyciąga uwagę klientów w waszych ubraniach?
Ł.L.: Przede wszystkim cena.
D.R.: Bardzo dobra konstrukcja, no i całkiem niezłe materiały.
B.M.: Wiesz, że w tym samym czasie kiedy wypuściliśmy produkt, „bluzę krzyż” z granatowej wełny w mikrotenis, do butików Isabel Marant weszła marynarka z tej samej tkaniny i fabryki? To dla nas ogromny komplement.
Ł.L.: Kobietom podobał się niebanalny, wielofunkcyjny design. Tu trzeba spiąć, tu podpiąć i ze spódnicy robi się sukienka.
D.R.: Projektujemy w taki sposób, żeby w naszych ciuchach każda sylwetka wyglądała dobrze. Nieważne czy to jest filigranowa dziewczyna czy inna, ważąca nieco więcej – sukienka, choć nie wygląda na nich identycznie, wygląda równie dobrze. Spodobał się też unisex.
Gdzie można kupić ZUO Corp.?
Ł.L.: Na stronie Notjustalabel.com i w naszym stałym butiku, który otwieramy już niebawem, bo 7.07.2011 przy ul. Wilczej 19/6 Warszawie.
Co Wam dał pokaz podczas Fashion Week Łódź?
B.M.: Dużą promocję, wszędzie o nas napisano.
D.R.: A może co my im daliśmy?
B.M.: Właśnie, bo daliśmy Łodzi fun. Swoją drogą, choć tyle narzeka się na łódzki Fashion Week, uważam, że bezpodstawnie. Tam jest świetna organizacja, profesjonalny wybieg, super oświetlenie.
Ł.L.: Wciąż czyta się w mediach negatywne opinie o tygodniu mody w Polsce. Prawda jest jednak taka, że to jedyna taka impreza w kraju i to, że teraz jeszcze nie jest na jakimś bardzo wysokim poziomie, nie oznacza, że ten poziom z roku na rok nie będzie się poprawiał.
B.M.: Kwestia jest tylko taka, że w Łodzi brakuje kupców, a moda to handel ubraniami. Jeśli Fashion Week zapewniłby im tzw. zatowarowanie u ciekawych marek, to wtedy na pewno by przyjechali. Łódź daje też szansę młodym projektantom, którzy mają swoje pięc minut scenie OFF Schedule.
Kto stoi za finansami ZUO Corp.? Macie inwestorów?
B.M.: Nie, tak naprawdę wszystko co udało nam się do tej pory osiągnąć to wynik lat ciężkiej pracy i doświadczeń. Dzięki temu jesteśmy w stanie zdobyć zaufanie profesjonalistów, którzy chcą z nami pracować.
Ł.L.: Dobrze sprzedała nam się pierwsza kolekcja, więc mogliśmy już dzięki tym pierwszym działaniom rynkowym sfinansować kolejne projekty. Wszystko inwestujemy w tej chwili w firmę.
B.M.: Muszę zwrócić uwagę jeszcze na to, że przy tworzeniu pierwszej kolekcji robiliśmy z Dagmarą dużo rzeczy pod odbiorcę – to nie były „zielone pióra”, tylko to co spodobałoby się klientom, przy jednoczesnym nie zatraceniu siebie jako projektantów.
Ł.L.: Zanim wprowadziliśmy na rynek wspomnianą pierwszą kolekcję, przeprowadziliśmy szereg badań, sprawdzaliśmy jak noszą się, piorą i zużywają poszczególne modele. Zorganizowaliśmy też przedsprzedaż w Obiekcie Znalezionym.
D.R.: W związku z tym, że nie mamy jakiś ogromnych zasobów finansowych dużą częścią pracy, od konstrukcji czasami nawet po krojenie zajmujemy się sami. Nasza firma jest trzyosobowa, w dużych korporacjach dziesiątki ludzi zajmują się poszczególnymi działaniami. Ale nie oszukujmy się, jesteśmy na takim poziomie, że młoda firma, która chciałaby zacząć i zrobić to, co my osiągnęliśmy przez półtora roku, potrzebowałaby kilku milionów złotych.
Jak oceniacie kondycję polskiego rynku mody?
B.M.: W polskich szkołach nie uczy się podstawowych zasad biznesu.
D.R.: Jeśli chodzi o Katedrę Mody w Warszawie, to ma ona bardzo dobry program, który znacząco różni się od innych. Ściągają świetnych wykładowców, którzy po prostu potrafią uczyć mody.
Ł.L.: Wydaje mi się, że Polska będzie z czasem bardzo ważnym ośrodkiem design’u. Tu jest mnóstwo zdolnych samouków, potrzeba im tylko wsparcia, a u nas wciąż trudno jest przekroczyć barierę wprowadzenia produktu na rynek.
B.M.: Moda polska dociera do coraz szerszego grona odbiorców. Naszą finałową orkiestrę z pokazu w Łodzi znajoma zobaczyła na monitorach przy kasach w Tesco. Śmieszne, ale fajnie, że moda robi się bardziej dostępna. W konsekwencji, ludzie chcą kupować rzeczy made in Poland, a boom na angielszczyznę już przeszedł.
Co Was inspiruje? Czy kierujecie się trendami w pracy?
D.R.: Zauważyliśmy ostatnio, że prześledzenie obowiązujących trendów jest dość istotne, ze względu na to, że coś się po prostu może powtórzyć. Musieliśmy wycofać kilka projektów i sporo pomysłów, które były inspiracją do tworzenia pokazu. Na przykład, torbę opierającą się na skórach naklejanych na pianki musieliśmy usunąć, bo okazało się, że M.M.Margiela będzie takie wprowadzał na rynek w tym sezonie.
B.M.: Monitorowanie siebie nawzajem jest ważne. Jeśli chodzi o inspirację, to przy pierwszej kolekcji były to organiczne formy, natura, taka jaką zapamiętaliśmy z dziecięcych wakacji na wsi. Różne kształty, zjawiska. Druga kolekcja z kolei bardzo silnie inspirowana jest postacią Little Eddie z dokumentu „Grey Gardens”. Chcieliśmy nadać międzywojennemu krawiectwu futurystyczną oprawę, stąd piankowe płaszcze.
Ł.L.: Nie lubimy sztuczności i kłamstwa. Lepsza jest autentyczność.
B.M.: Wszystko tworzymy „od serca” i to się podoba, bo prawda się sprzedaje.
Dziękuję za rozmowę.
W naszej galerii zapowiedź lookbook’a najnowszej kolekcji ZUO Corp.