Pracuje dynamicznie. Inspiracji dostarcza mu zarówno codzienność, jak i kultura – film, muzyka, literatura, moda. Kim jest Maciej Durski – twórca barwnych, ekspresyjnych płócien, na których z mnogości abstrakcyjnych plam wyłaniają się humanoidalne formy?
W ubiegłym roku w warszawskiej Art Gallery Quadrillion odbyła się wystawa Pana twórczości. Jednym z gości wernisażu był Tomasz Jacyków, z którym rozmawiał Pan o wzajemnym oddziaływaniu sztuki i mody. Co łączy, tak różne przecież od siebie, uniwersa?
Maciej Durski: Bardzo wiele, dlatego nie stawiałbym tych dwóch dziedzin na przeciwległych biegunach. Nie widzę powodów, by nie zestawiać ze sobą realizacji Andy’ego Warhola i Jeremmy’ego Scotta. Dotyczy to jednak tylko określonego rodzaju sztuki- tej, która skupia się na części wizualnej, tzn. zajmuje się kolorem, formą, strukturą itp.
W jaki sposób dziedziny te wpływają na siebie?
MD: W bardzo prosty- po prostu się widzą.
Ile w swojej twórczej działalności czerpie Pan ze świata mody?
MD: Nie jestem typem artysty kontestującego, nie zmieniam świata, nie zajmuję się polityką, religią, pouczaniem, nawracaniem, karceniem, machaniem pięścią uzbrojoną w pędzel. Lubię ludzi i kolory, a moda to zarówno jedno, jak i drugie. Plus happening. Widziałaś, co oni wyprawiają na pokazach?! Czasami ciarki przechodzą. Tyle form i barw w jednym miejscu, na mnie to działa. Nie mam zamiaru odwracać się od tego, co piękne. Zdarza mi się szukać miejsca do zaparkowania samochodu, by zrobić zdjęcie stercie śmieci, tylko dlatego, że plastikowe krzesło na jej szczycie nadaje jej charakteru swoim seledynowym kolorem. Przed wjazdem do Zielonej Góry stoi przy drodze na trzech nogach takie miejsce na reklamę. Po tym w jakim jest stanie, sadzę, że od lat nie było ono oklejane. To co deszcz, mróz i słońce zrobiło z kawałem blachy jest nie do pomyślenia- to jeden z piękniejszych obrazów jakie widziałem- taki „wilkanowski” Gerhard Richter. Odpowiadając więc na pytanie, ze świata mody czerpię, ile tylko mogę. Zresztą podobnie, jak i z reszty świata. Mam za mało czasu, by odwracać się od czegokolwiek.
Jakie znaczenie dla malarza posiadają inne dziedziny sztuki, takie jak muzyka, literatura czy moda właśnie?
MD: Jeśli łapiesz się na tym, że w filmach Almodóvara bardziej zwracasz uwagę na kolory płytek w kuchni niż na humor, a „Cremaster Cycle” oglądasz po raz kolejny, bo „najbardziej wciągająca nuda świata” wciąż cię fascynuje, to myślę, że spore. I choć jestem typem faceta mającego korbę na punkcie sztuki, to głównie własnej. Nie interesuję się malarstwem, filmem czy literaturą bardziej niż moi znajomi. Ale być może- bo nie na pewno- inaczej widzę pewne rzeczy. Łapię się na tym, że po wyjściu z lizbońskiego muzeum bardziej myślę o nienaturalnie niebieskich oczach mężczyzny, któremu wrzuciłem do kubka parę moniaków, niż o Kapoorze, dla którego tam pojechałem. Nie interesuje mnie katedra, ale już wznosząca się para z gorących ulic zlanych wodą w Neapolu zwraca moją uwagę. Lubię czerwony kolor u Bergmana i tramwaj w Rzymie Felliniego ocierający się o jedzących na zewnątrz knajpy gości. Uwielbiam Aleksandra McQueena i śmieszne ubrania z Acne. Ale czy to mnie inspiruje? Czy tylko zwyczajnie mi się podoba, tak, jak podoba się to „niemalarzom”? Nie będę obiektywny, odpowiadając na to pytanie.
Ile w Pana twórczości jest z improwizacji, a ile z zamierzonego działania zgodnie z założonym planem?
MD: Bez improwizacji nie ma zabawy. I choć to, co robię nie zawsze mnie bawi, to zdecydowanie bardziej wolę, by nie bawiło mnie to w sposób zaskakujący niż nudny. Nie planuję swoich prac i nie wybiegam w przyszłość, bo zamalowanie prawie gotowego obrazu trwa minutę, może dwie. Ostatnio zdarza mi się to trochę rzadziej, ale przypuszczam, że to chwilowe. Niemożność patrzenia na kiepski obraz jest silniejsza niż świadomość straty czasu poświęconego na jego namalowanie. Zresztą, nie do końca czas ten jest stracony, bo refleksja dotycząca jakości przychodzi później. A codzienność? Jak zwykle– krótkie euforie, dłuższe irytacje. I choć to trochę męczące, to i tak jest to najlepsze zajęcie z tych, które są w moim zasięgu. Może fajniej byłoby być surferem i bujać się po karaibskich plażach, przybijając piątki z czarnymi braćmi o nienagannie wyrzeźbionych torsach, popijać drinki i prezentować na lewo i prawo garnitur śnieżnobiałych zębów przebijający się przez wypłowiałą od słońca brodę. Niestety zostałem malarzem i muszę zapieprzać. Ale wracając do tematu, muszę powiedzieć, że choć improwizacja jest w moim malarstwie ważna, to tak naprawdę ogarnięcie bałaganu będącego jej wynikiem zajmuje najwięcej czasu. Kolor na obrazie, nawet sporej wielkości, pojawia się w ciągu godziny, może dwóch. Później zaczyna się czyszczenie. I choć może ono trwać od kilku tygodni do kilku miesięcy, to i tak w skończonym płótnie widać te pierwsze dwie godziny. Wobec tego wszystko jest ważne.
Kim są postaci z Pana obrazów- humanoidalne sylwetki nierzadko z twarzami modelek?
MD: W sporej części są one zlepkiem form pojawiających się w czasie tworzenia. Mam manierę malowania nosem w obrazie. To przypadłość, która jest z jednej strony wadą, bo nie pozwala ogarniać całości w czasie rzeczywistym, z drugiej jednak daje poczucie zaskoczenia na każdym etapie pracy. W praktyce wygląda to tak, że maluję detale, które, choć przestają być widoczne z odległości metra, to oglądane z końca pracowni stają się formą, która mnie samego potrafi zaskoczyć. Suma tych elementów po pewnym czasie zaczyna budować większą całość. Tak pojawiają się niepozbawione wad anatomicznych postaci bądź ich fragmenty odciągające widza od maleńkich kresek i plam, z których obraz jest złożony. Trochę mnie to denerwuje, bo poświęcam im większą część czasu spędzonego przy obrazie, a pozostają zazwyczaj niezauważone. Szkoda, bo to całkiem fajny, mały, inny świat- takie obrazki w obrazie. Rozwiązaniem mogłoby być pokazanie prac w warunkach uniemożliwiających ich oglądanie z odległości większej niż metr, ale to zabrałoby z kolei możliwość zobaczenia całości, która jest nie bez znaczenia.
Chuck Close budujący swe obrazy z detali nie ma z tym problemy, bo technika, której używa jest radością i przeżyciem dla odbiorców. Swoją drogą polecam jego twórczość wszystkim, którzy jeszcze nie mieli z nią styczności. To jeden z geniuszy współczesnego malarstwa i chyba malarstwa w ogóle. Co do modelek- a konkretnie ich twarzy- zostały one włożone w abstrakcyjne formy, które ze względu na swoją kolorystykę zaczęły kojarzyć mi się z sukniami z wybiegów. Pojawiły się więc w obrazach nieco inaczej niż pozostałe postaci. To odziane w moje stroje twarze, które przykuły moją uwagę w przeglądarkach internetowych.
Spotkałam się z opinią, że Pana obrazy mieszczą w sobie pewną psychodeliczną atmosferę. Czy zgada się Pan z tym określeniem?
MD: Jeśli tak jest, to chyba dobrze. Maluję swoje obrazy głównie w oparciu o formę, kolor czy fakturę. To dość żmudne zajęcie, często frustrujące, trochę matematyczne. Przypomina gotowanie. Kucharz musi posiadać wiedzę, warsztat, produkty i w końcu oprawę dla swoich dań. Jedne powstają szybko, na ulicy, inne wymagają czasu, ale koniec końców, bez względu na to czy są to dzieła sztuki kulinarnej czy dobrze zrobiony burger, trafiają na talerz i ważne wówczas jest nie to, jak zostały przyrządzone, tylko to, czy są smaczne. Jeżeli, używając prostych narzędzi i materiałów, udaje mi się wzbudzić zainteresowanie odbiorcy wykraczające poza granice oceny warsztatu, to bardzo mi miło.
W jednym z wywiadów wspomniał Pan, że wraz z porami roku zmienia się używana przez Pana paleta. Czy najnowsze prace zdominowała więc ciemna, kojarzona z zimą kolorystyka?
MD: Rzeczywiście, tak się jakoś samoistnie dzieje. Nie potrafię tego wytłumaczyć w racjonalny sposób, ale i samo malarstwo nie jest zajęciem całkiem normalnym. To prawda, że ostatnie moje obrazy nie gryzą kolorem, są dużo ciemniejsze i bardziej zbite w formie. Nie wiem, czy to przejściowe, czy może utrzymam się w tej tonacji na dłużej. Nie zastanawiam się nad tym. Być może wynika to z tego, że nie mam kolorów ulubionych. Bardziej interesuje mnie ich zestawianie. To dość problematyczne zajęcie. Kolor w malarstwie jest najtrudniejszy, przynajmniej dla mnie. Podziwiam malarzy potrafiących ograniczyć swoje środki wyrazu do posługiwania się płaskim kolorem. To wielka sztuka. Być może dlatego jest ich tak niewielu spośród tak wielu próbujących malować właśnie „płasko”.
Równie intrygujące jak sama forma Pana dzieł, są ich tytuły. Czym kieruje się Pan, nadając nazwy swoim pracom?
MD: Głównie pokusą odwrócenia uwagi odbiorcy od tego, co w obrazie bez znaczenia. Często jest to trud daremny, bo naprawdę niewielu osobom chce się sięgać pod skórę obrazu, co oczywiście rozumiem. Dzisiejsze świat jest szybki, prosty i tymczasowy. Nikt zbyt długo nie zatrzyma się nad tym „ co artysta miał na myśli”. Podejmuję jednak te próby dla tej znikomej części, która tego oczekuje. I trochę też dla siebie.
Gdzie można kupić Pana prace?
MD: Większość znalazła swoje miejsce w warszawskim Quadrilionie na Mokotowskiej. W tej chwili są to głównie obrazy z końca ubiegłego roku i nieco starsze. Nowe, nad którymi aktualnie pracuję, „dojrzewają” w pracowni. Spora ich część wydaje mi się już gotowa, ale, choć to dość ryzykowne, chcę jeszcze na nie popatrzeć. Bywa, że mała niebieska, czerwona czy żółta kropka odmienia wiele. Ponadto technika, w której się poruszam jest swego rodzaju ograniczeniem. Nie używam szybko schnących farb akrylowych pozwalających na eksponowanie obrazu zaraz po jego ukończeniu. Tak więc, w tym momencie wiele z moich obrazów spokojnie dosycha.
Nad czym aktualnie Pan pracuje? Czy ma Pan w planach rozpoczęcie nowych cykli malarskich? A może kontynuację dotychczasowych?
MD: Większość moich obrazów to pojedyncze „sztuki”, do których raczej nie wracam w następnych pracach. Są jednak takie, przy których mam ochotę zatrzymać się dłużej. Do tej pory rozpocząłem dwa takie cykle, które wciąż pozostają otwarte. Jednym z nich są „Głowy”. Obrazów z tej serii zrealizowałem już osiem, a geneza ich powstania jest dość zabawna. Inspiracją były bowiem stare ramy, które trafiły do mojej pracowni. Od razu wiedziałem, czym chcę je wypełnić i w jakim klimacie będą te obrazy. Zostały jeszcze dwie, dość spore, czekają na swoją kolej. Drugim, wciąż niezamkniętym cyklem jest „Wspomnienie”- zupełnie odmienny od poprzedniego. Motywem jego powstania był zapach, a raczej zapachy. Wiele lat temu straciłem zmysł powonienia i mój nos nie czuje niczego. Nie jest to miłe. Więc sytuacje, w których mój mózg pod wpływem naprawdę rożnych bodźców, przypomina sobie zapach dość wyraźnie, stanowią dla mnie szczególnego rodzaju doznanie. Tak powstał pierwszy z cyklu obraz pt. „Luty” i, ostatnio, „Sierpień”. Kolory pojawiające się w tych pracach są emocjami związanymi z postrzeganiem zapachu, a raczej wspomnienia tego, czym był. Pochodzące z czasów dzieciństwa retrospekcje wiejskich domów, w których pobliżu trzymano zwierzęta, mrozu na szybach małych okien, mleka w sieni. Tych wszystkich małych rzeczy, które zaczynają nabierać znaczenia dopiero, gdy odejdą. Jeżeli zaś chodzi o kwestie formalne, coraz bardziej ciągnie mnie do wyjścia poza ramę obrazu. Trochę zaczynam myśleć o rzeźbie, ale nie do końca w jej klasycznym wydaniu. Siedzi mi to z tylu głowy.