REKLAMA
Logotyp serwisu lamode.info
REKLAMA

MARTA KALINOWSKA – OD PRZYPADKU DO NAJCZYSTSZEJ FORMY MODY

Przybliżamy Wam postać Marty Kalinowskiej, stylistki i dziennikarki modowej, w latach 2007-2011 szefowej działu mody w magazynie Elle, a dziś – wykładowczyni w Katedrze Mody na warszawskiej ASP.

MARTA KALINOWSKA – OD PRZYPADKU DO NAJCZYSTSZEJ FORMY MODY 4204 130654
REKLAMA

Marty Kalinowskiej nie trzeba przedstawiać żadnej zainteresowanej modą kobiecie. Przez ostatnie dziesięć lat współpracowała z wieloma tytułami, stylizując sesje, pisząc felietony i odpowiadając za dział mody w magazynie Elle. Dziś jej współpraca z prasą dobiega końca – jak sama mówi, idzie o krok dalej, by teraz zająć się modą od strony czysto merytorycznej. My rozmawiamy z nią o prasie, polskim rynku modowym i stanie dziennikarstwa modowego w naszym kraju, a także – o jej nowej pracy w Katedrze Mody, która powstała przy wydziale Wzornictwa Przemysłowego Akademii Sztuk Pięknych.

 

W 2007 roku objęła Pani stanowisko szefowej działu mody w Elle, w Pani portfolio możemy zobaczyć również inne prestiżowe tytuły, jak Gala, Uroda, Pani, Twój Styl, Viva! jak zaczęła się ta przygoda ze światem mody? Jak doszło do tego, że zaczęła się Pani interesować modą? W jaki sposób przerodziło się to w pracę?

 

Skończyłam wzornictwo przemysłowe na warszawskiej ASP. Już podczas studiów pracowałam jako dekorator wnętrz przy produkcjach filmowych. Zajmowałam się tym z upodobaniem i nie planowałam tego zmieniać. Zupełnie przypadkowo, mój kolega, Filip Niedenthal (jeden z założycieli magazynu Viva! Moda, dziś – Redaktor Naczelny miesięcznika Podróż– przyp. red.), powiedział mi, że Ala Kowalska (ówczesna Redaktor Naczelna Viva! Moda, od niedawna – Szefowa Działu Mody Elle – przyp. red) szuka asystentki i poradził mi, abym spróbowała. Wydawało mi się, że to nie dla mnie, na modzie się nie znałam, ale Filip nalegał. I tak to się zaczęło, zupełnym przypadkiem. Przerodziło się to w pasję, której zwieńczeniem jest moje obecne zajęcie – praca ze studentami, przyszłymi projektantami. Doszłam do „najczystszej” formy mody, poczucia „modowej misji”. Dziś moja działalność to zupełnie coś innego niż redagowanie kolorowej prasy dla kobiet.

 

Jak wspomina Pani początek kariery i jej rozwój?

 

To było jakieś 10 lat temu – zawsze lubiłam zmiany, często się przeprowadzam, kupuję dużo ubrań, więc zmiana branży była dla mnie ciekawym wyzwaniem. Bardzo dużo nauczyłam się od Ali, a były to zupełnie inne czasy – wielu rzeczy w Polsce nie było. Naszym ukochanym miejscem, które odwiedzałyśmy robiąc sesje mody, był magazyn przy ulicy Dominikańskiej w Warszawie, wielka hala po sufit wypchana kostiumami filmowymi. My je wykorzystywałyśmy, zestawiając je z rzeczami ze sklepów i z tymi robionymi na zamówienie. Szewc Kamiński szył nam buty, później robiły to dla nas firmy masowe, jak Ryłko, Sagan – specjalnie na potrzeby sesji powstawały pojedyncze egzemplarze, tzw. sample. Dużo też było prac ręcznych – pamiętam, jak wycinałyśmy z Alą koronki ze skóry. Nie było mowy o tym, żeby showroom z zagranicy cokolwiek nam przysłał. Dziś już to wygląda zupełnie inaczej – styliści w Polsce mają do dyspozycji praktycznie to samo, co styliści zagranicą. Nie ma wątpliwości, że jest lepiej, ale ja i tak wspominam z łezką w oku tamte czasy.

 

To właśnie wtedy powstał istniejący do teraz core modowego środowiska w Polsce. Może nam się wydawać, że dziś każdy może pracować w tej branży, jednak to powstały wówczas trzon wciąż jest osią tego, co dzieje się teraz w polskiej modzie.

 

Jak wielokrotnie padało w filmie Diabeł ubiera się u Prady praca w modowym magazynie, to taka, dla której warto dać się zabić. Panuje przekonanie, że to zamknięte środowisko, które bez odpowiednich koneksji pozostaje niedostępne. Czy to mit?

 

Myślę, że to nieprawda. Sama będąc Szefową Działu Mody najbardziej doceniałam poświęcenie, zaangażowanie i ciężką pracę. Wydaje mi się, że tylko to procentuje na całej drodze kariery. Nie jestem przekonana co do tego, że układy i polecenia są w stanie komukolwiek pomóc na dłuższą metę. Jest to rodzaj naturalnej selekcji, weryfikującej to, czy ktoś naprawdę chce pracować w modzie, czy zależy mu tylko na związanym z nią blichtrze. Przez lata pracy w różnych magazynach spotkałam się pewnie z setkami stażystów, część z nich nie dawała nawet rady wytrzymać miesięcznego okresu praktyk. Nie działo się tak dlatego, że byli katowani psychicznie czy parzyli 25 kaw dziennie. Było tak, ponieważ takie osoby nie miały w sobie niezbędnej pokory żeby zrozumieć, że dopiero zaczynają pracę, a droga do sukcesu w tej branży jest długa i wyboista. Z całym szacunkiem, ale stażysty nikt nie zapyta o radę w kwestii stylizacji. Nie blichtr i chęć bycia gwiazdą powinny motywować do pracy w tym zawodzie, ale prawdziwa pasja, miłość do mody.

 

Elle to jeden z najbardziej wpływowych magazynów modowych w Polsce. Czym się Pani kierowała i inspirowała w swojej pracy? Czy czuje Pani, że ma w pewien sposób miała wpływ na polską modę, kształtowanie stylu i wyznaczanie trendów na polskich ulicach?

 

Pracując w Elle chciałam i starałam się myśleć w taki sposób, jakbym rozmawiała o tym z którąś z moich przyjaciółek mających dobry gust, ale na pierwszy rzut oka nie odróżniających Vivienne Westwood od Soni Rykiel. Starałam się minimalizować dystans między mną a czytelniczkami, zamiast głosić w sposób autorytarny to, co chciałam przekazać. Pisząc felietony o modzie prostanowiłam to robić dowcipnie i zabawnie. W Polsce wytworzyła się opinia, że moda to tylko suknie na czerwony dywan, a zwykły T-shirt to już nie. Z tym chciałam walczyć, ponieważ jest to mylne założenie. Druga rzecz, na której mi zależało, to pokazać modę na zasadzie kontrastu, konfrontując przeciwieństwa: nowe z vintage, drogie z tanim. Miało to pomóc czytelniczkom funkcjonować w modzie, aby nie tylko znały trendy, ale również umiały przeszczepiać je na grunt własnego stylu. Tak naprawdę, narzucanie komuś określonego stylu jest zaprzeczeniem idei mody. Wolę dawać narzędzia, które pozwolą innym stwarzać tę ideę. 

 

Przeciwieństwa są dla mnie źródłem inspiracji, ponieważ dają nieskończoną ilość możliwości. Nigdy nie zastanawiałam się nad wpływem, jaki mogę mieć na styl, który widzimy na polskich ulicach.  Uważam natomiast, że prasa modowa będzie miała coraz mniejsze oddziaływanie na to, co nosimy. Przyszłość mody w Polsce ukształtuje się oddolnie, tworzyć ją będą osoby, które dziś mają 14-15 lat, a nie „mądre” panie redaktorki. Myślę, że dopiero teraz, pracując ze studentami, mogę mieć realny wpływ na polską modę.

 

Od dłuższego czasu zastanawiamy się, kto ma większy wpływ na trendy projektanci i ich prywatne wizje czy ulica i trendsetterzy? Mówi się nawet o rewolucyjnej zmianie – kreatorzy właściwie już nie tworzą mody, ale przekładają” to, co nosi ulica, na własne projekty. Jak Pani myśli, co tak naprawdę inspiruje projektantów?

 

Moim zdaniem to działa dwustronnie, tak naprawdę do stworzenia kolekcji może zainspirować wszystko. To może być ulica i młodzi ludzie, ale i bizantyjska budowla, czy miasteczko, z którego pochodziła babcia projektanta. Być może z punktu widzenia osób, które nazywamy fashion victim, od zawsze czerpiących bezpośrednio z mody pokazywanej na wybiegach, to proces powstawania trendów diametralnie się zmienił. Ale generalnie w modzie nie widzę takich zmian.

 

Jak ocenia Pani kondycję pism modowych w Polsce? Z czego wynika fakt, że nie mamy jeszcze swojej edycji Vouge? Spotkałam się z opiniami, że czołowe magazyny modowe nie mają swoich polskich edycji, ponieważ na naszym rynku wciąż brak luksusowych marek

 

Jest również na odwrót – marki luksusowe nie wchodzą na polski rynek, ponieważ nie ma w Polsce magazynów, które mogłyby je reklamować. Więc koło się zamyka. Mam nadzieję, że w tej kwestii pomoże działalność Arkadiusza Likusa.

 

Marki luksusowe powoli pojawiają się na naszym rynku a tymczasem… nie możemy zaprzeczyć, że kończy się era kolorowych magazynów. Być może niedługo okaże się, że wprowadzenie polskich edycji największych światowych tytułów nie będzie miało racji bytu. Obecnie redakcje są redukowane do minimum, coraz więcej magazynów wprowadza swoje wersje elektroniczne. Możliwe, że pisma wkrótce zyskają charakter kolekcjonerski. Jestem jednak przekonana, że wydawcy są na to gotowi, ponieważ zmiany można zaobserwować już od jakiegoś czasu.

 

Jeśli chodzi o polską prasę, to słabe jest to, że krytyką mody nie zajmują się czołowe dzienniki i tygodniki. Panuje w Polsce opinia, że modą zajmują się tylko kobiece czasopisma, a te, obciążone zobowiązaniami głównie działów reklamy, mogą pisać jedynie pozytywnie. W tym właśnie widzę szansę dla portali Internetowych.

 

Czy ma Pani okazję obserwować rozwój portali modowych w Polsce? Czy widzi w nich Pani przyszłość? Czy któryś z nich wysuwa się na prowadzenie?

 

Największą wartością Internetu jest informacja i dlatego jest on zdolny przetrwać przeróżne tendencje w modzie, także te dotyczące eksponowania lub zatajania tego, co popularne i modne. Dziś żyjemy w czasach totalnej ekspozycji, ale ten trend już przechodzi w kontrę i obecnie, po raz kolejny, dużo większe zainteresowanie wzbudza to, co jest niszowe i niedostępne.

 

Myślę, że obecnie największą bolączką polskich portali modowych jest to, że wciąż stanowią pokłosie tego, co znajdujemy w prasie drukowanej. Widzę natomiast w portalach duży potencjał, jeżeli chodzi o krytykę mody. Pracując w Elle, nie mogłam pozwolić sobie skrytykowanie kolekcji marki, która wykupiła 12 reklam w miesiącu. Jest to konsekwencja polityki sieci tytułów na całym świecie, kluczowych inwestorów i strategicznych reklamodawców. W takiej sytuacji dziennikarze zmuszeni są pomijać ewentualne opinie negatywne.

 

Natomiast w przypadku portali taka sytuacja nie zachodzi. Tylko w Internecie widać, jak szybko ludzie zdobywają wiedzę na temat mody, trendów i jak szybko wyrabiają sobie na ten temat własne zdanie, w związku z czym w mig połapią się, gdy ktoś spróbuje im mydlić oczy. Proszę nie zrozumieć mnie źle, nie namawiam do krytykanctwa, ale do uczciwości. Myślę, że ona gwarantuje największą poczytność w Internecie.

 

Na polskich pokazach mody dość często obserwuje się sytuację, że pierwsze rzędy dla gości zajmują powszechnie znane gwiazdy i celebryci. Redaktorzy mody i osoby z branży traktowani są trochę po macoszemu. Z czego wynika takie podejście?

 

W Polsce nadal każdy bardzo chce promować samego siebie, co podczas dużych wydarzeń modowych spycha modę na dalszy plan. Dzisiejszy wieczór (otwarcie wystawy końcowej ASP – przyp. red.) jest tego doskonałym przykładem. Gdzie są te wszystkie osoby tak bardzo zainteresowane modą, siedzące w pierwszych rzędach? W miejscu, w którym naprawdę powstaje moda, są obecni dziennikarze i studenci – ludzie, których naprawdę to interesuje. Oni nie przychodzą tu dlatego, że przyciąga ich magia nazwisk – chociaż może nazwisko Thorbjorna Uldama jest bardziej magiczne od nazwisk niektórych polskich projektantów. To mnie właśnie w tej chwili pociąga najbardziej, dlatego też odeszłam z Elle i zdecydowałam się na pracę w środowisku akademickim – dziś interesuje mnie zupełnie inny pułap, inne spojrzenie.

 

Jak ocenia Pani ostatni Fashion Week Poland? Kto był dla Pani objawieniem tego wydarzenia?

 

Zacznę od autokrytyki. Zasiadam w Radzie Programowej Fashion Week Poland, więc jestem współodpowiedzialna za tę inicjatywę. W tym sezonie mieliśmy dużo większą niż wcześniej wolność doboru projektantów mających się pokazać podczas tego wydarzenia. Nie mamy jednak wpływu na zapraszanie tak zwanych „gwiazd z zachodu” – to podlega decyzji Jacka Kłaka i Irminy Kubiak.  A są to wybory, z którymi się nie zgadzam, ponieważ jestem w ogóle przeciwniczką sprowadzania na Fashion Week do Polski projektantów z zagranicy – to jest przecież zaprzeczenie celowości tej inicjatywy. Być może jacyś urzędnicy upatrują w tym szansę promocji miasta Łodzi, ale wydaje mi się, że można to rozwiązać w inny sposób – sprowadzić Karolinę Zmarlak z Nowego Jorku, Katarzynę Szczotarską z Londynu. Takich osób, powoli wspinających się po szczeblach kariery za granicą jest bardzo dużo, choć w Polsce niewiele się o tym mówi. Mamy też całą plejadę Polek top modelek – gwiazdą w Łodzi powinna być Anja Rubik, a Magda Frąckowiak mogłaby otwierać najważniejsze pokazy.

 

Mamy naprawdę duży potencjał, tylko pomiędzy celebrytami a sponsorami, on ginie. Na przykład podczas ostatniego tygodnia mody do Łodzi zawitała „Czarna Mamba” z „Tańca z gwiazdami”. I to ona momentalnie przykuła uwagę fotografów – mimo, że siedziała pomiędzy organizatorami i inicjatorami tego projektu, to nią się interesowali reporterzy. Gwiazdą powinni być Redaktorzy Naczelni magazynów modowych, a zwłaszcza ci tworzący samo wydarzenie – jak Piotr Zachara z magazynu In Style czy Agnieszka Ścibior z Viva! Moda, a wreszcie – projektanci i styliści.

 

W jakim kierunku zmierza polski Fashion Week?

 

Konsekwentnie w przyszłość i zdecydowanie do przodu. Choć póki co, pokonał krótki dystans. Ale jest to bez wątpienia najlepsza impreza promująca modę w Polsce. Poza tym nie zatraciła specyficznej pozytywnej atmosfery, energii i wiary, że się uda. Wciąż jest bardzo mało buyer’ów, mało tego, co powinno iść za tym wydarzeniem – komentarzy, krytyki, zainteresowania, czy efektów biznesowych. Tego trzeba uczyć studentów – twórczość i kreacja to jest jedno, ale kolejny krok to właśnie kontakty – ze szwalnią, z konstruktorem, z kontrahentem, później oprawa graficzna i wizualna… Jest milion elementów, które sprawią, że ich praca się potem sprzeda.

 

Kogo z polskich projektantów ceni Pani najbardziej? Kto z młodych lub tych już uznanych projektantów ma szansę na długofalowy, może i światowy sukces?

 

Od lat wiernie kibicuję Justynie Chrabelskiej. Śledzę też poczynania – pewnie nie będę tu zbyt oryginalna – Konrada Parola. Z wielką uwagą obejrzałam też pokaz Pauliny Plizgi. Stworzyła ona według mnie przepiękną, malarską niemalże kolekcję, zestawiła dzianiny i włóczkę – bardzo mi się to podobało.

 

Według mnie ogromną pracę wykonał duet – i za to mam do nich wielki szacunek – Zuo Corp. To collab, który, w bardzo krótkim czasie, zachowując swoją tożsamość, stworzył ubrania, w których można pójść do pracy, nawet zajmując stanowisko w biurze czy dużej korporacji. Udało im się zaprojektować kolekcję prêt-à-porter z prawdziwego zdarzenia – bez bycia przesadnie awangardowymi, myśląc o rynku i sprzedaży, o rozmiarówce i produkcji – połączyli biznes z modą. Notabene, Bartek Michalec zaczynał jako student Katedry Mody – po dwóch miesiącach zrezygnował z powodu tego projektu i uczynił bardzo mądrze. On już był o krok dalej niż reszta studentów, tutaj traciłby czas.

 

Jak wiesz, prowadzę też audycję w radiu Chili Zet – ostatnio zaprosiłam tam słynny duet PaprockiBrzozowski. I zaczęłam od przeprosin. Chciałam skończyć z moją opinią, którą na ich temat wyraziłam dawno temu (nigdy nie byłam fanką ich twórczości i dawałam głośno temu wyraz). Zmieniłam jednak zdanie po tym, jak zobaczyłam ich warszawski pokaz, podczas otwarcia ich butiku przy ulicy Wiejskiej. Wreszcie ujrzałam coś bezpretensjonalnego, w dobrym stylu. I muszę dodać, że ta kolekcja, pokazana w innym kontekście, wypadła świetnie. Na szczęście, można zmienić o kimś zdanie.

 

Czy może Pani wymienić kogoś, kto na polskim rynku nie wykorzystuje w pełni swego potencjału projektanta?

 

Niestety, muszę powiedzieć, że osobą zdolną, ale leniwą, która zeszła na „celebryckie wody”, jest Dawid Woliński, projektujący kolekcję raz na cztery lata. Nie wyobrażam sobie, że można pracować w taki sposób. Twórców szanuje się także za ich zaangażowanie i metody, które świadczą (bo to chyba metody są na końcu i od tego się bierze końcówkę) o profesjonalizmie i poważnym podejściu do pracy – nie umiem sobie wyobrazić, jak można być projektantem raz na cztery lata. To oznacza jedynie tyle, że się nim nie jest. Regularnie wypuszczane kolekcje to wymóg totalny – i tu też Fashion Week motywuje, mobilizuje.

 

Jak na tle innych Państw wypada polski rynek modowy? Jak ocenia Pani jego kondycję? Czy jesteśmy atrakcją dla zagranicy jeśli tak, to co przemawia na naszą korzyść? Jakie braki nam doskwierają? 

 

Zależy, w jakim kontekście. Ale mówiąc ogólnie, szansą dla polskiej mody jest to, że pozostanie ona po prostu polska. Może się zdarzyć, że świat dojdzie do wniosku, iż poznał Paryż, Nowy Jork, a nawet Berlin – i w poszukiwaniu nowości zajedzie kawałeczek dalej, czyli do nas. Polska staje się coraz bardziej atrakcyjna – pod różnymi względami. Cudzoziemcy, przyjeżdżając do nas już za chwilę przestaną szukać jedynie opłacalnych ofert biznesowych i tańszych nieruchomości – będą próbować poznać nasz wizerunek, by móc nas zdefiniować. Wtedy zaczną odkrywać polską modę. Nie jest to perspektywa roku czy dwóch lat, gdyby jednak nam się udało wówczas stworzyć coś w rodzaju narodowego stylu… To jest szansa, o której myślę. 

 

Potencjał mamy ogromny  nie brak nam zaplecza ani możliwości. Mnóstwo marek ze świata przenosi produkcję właśnie do nas – ponieważ Polacy nie są jeszcze bardzo drodzy, ale jednocześnie są sumienni, terminowi i solidni. Dodatkowym atutem jest możliwość nadruku na metce: Made in Europe.

 

Od roku jest Pani wykładowcą Katedry Mody w Warszawie. Przez długi okres stolica nie kształciła modowo, a po tego typu wiedzę studenci jeździli do innych miast lub za granicę. Czym warszawska szkoła różni się od pozostałych w Polsce? Co oferuje studentom? Czy można porównać ją z instytucjami za granicą i czy przygotowuje młodych ludzi do pracy z „żywą materią”?

 

My tutaj uczymy w trochę inny sposób, niż przyjęło się to w polskich szkołach. Póki co, ukończyliśmy (razem ze studentami – w końcu my też na swój sposób się uczymy) pierwszy rok naszej pracy.

 

Dążymy do tego, by studentki myślały o modzie globalnie, by umiały wszędzie znaleźć inspiracje, ale by posiadały także narzędzia i praktyczne umiejętności. Na pierwszym roku, pod czujnym okiem głównodowodzącego projektanta, absolwenta Królewskiej Akademii Sztuki w Antwerpii, powstały pierwsze ubrania. Podczas wielu zewnętrznych warsztatów i kolaboracji dziewczyny zdekonstruowały renesansowy żakiet, by potem zainspirować się nim w projektowaniu żakietu pret-a-porter. Kaźdy proces twórczy poprzedza wnikliwa analiza, a nauka odbywa się często właśnie w trybie warsztatowym. Co będzie dalej – zobaczycie wkrótce. Za rok zaproszeni do współpracy zostaną nauczyciele z Central St Martins.

 

A co Pani chce przekazać swoim studentom? Gdzie leży sekret, metoda dobrej nauki?

 

Prace nad powstaniem Katedry Mody trwały dwa lata. Przez cały ten czas różni ludzie, inicjatorzy pomysłu, spotykali się i wspólnie budowali program. Ale przede wszystkim definiowali filozofię tego kierunku. Jest ona zbudowana na kontraście, a jednocześnie na równowadze – to znaczy, żeby z jednej strony otwierać umysły, uwrażliwiać je na inspiracje, pozwalać im na dekonstrukcję schematów, krótko mówiąc, burzyć to, co robią polskie szkoły, dające wiedzę czysto teoretyczną, zaszufladkowaną i nastawioną na zapamiętywanie informacji. Z drugiej jednak strony, chcemy, aby nasi studenci stali mocno na nogach i wpajamy im żelazne zasady – terminowość, dotrzymywanie umów, precyzję, skrupulatną dokładność. Zachęcamy ich, aby wymagali od siebie coraz więcej i żeby nie bali się wymagać wiele od innych.

 

Jak wspomniałam na początku naszej rozmowy – bardzo ważna jest pokora. I uświadamiamy naszym studentom, że dobry projektant to nie tylko taki, który ma własną firmę. To także ten, który projektuje akcesoria, bieliznę czy buty dla ogromnej sieciowej marki. To z jednej strony jest sztuka, a z drugiej rzemiosło.  Tak naprawdę, to trzeba robić wszystko u szczytu swych możliwości – tylko wtedy praca ma sens i wtedy też rozwija.

 

Bardzo dziękuję za rozmowę.

 

Zdjęcie główne – Rafał Milach/AF Photo

Zakupy na Lamode

podobne artykuły

REKLAMA