Warto odwiedzić
Logotyp serwisu lamode.info

MODA TO NIE JA – WYWIAD Z MICHAŁEM ZACZYŃSKIM

O mediach, polskim rynku mody, slow fashion i o samym Michale Zaczyńskim…

MODA TO NIE JA – WYWIAD Z MICHAŁEM ZACZYŃSKIM 20588 120217

Przed którym wywiadem upiornie by się stresował, dlaczego moda to nie on i nie należy do „środowiska warszawsko-modowego”, czyje kolekcje wywołują w nim dreszcze, co znajdziemy w jego szafie dzisiaj, a co było w niej wczoraj oraz dlaczego nie przeczytamy książki o modzie jego autorstwa. W krzyżowym ogniu pytań Michał Zaczyński, dziennikarz („na tyle na ile pozwoli na to sytuacja”) niezależny, wykładowca VIAMODA Szkoła Wyższa w Warszawie, autor bloga michalzaczynski.com.

 

 

DZIENNIKARSTWO / MEDIA

 

Ewelina Jabkiewicz: Jakie to uczucie znaleźć się po tej drugiej stronie? Zazwyczaj to Ty przeprowadzasz wywiady.

 

Jak widać, ze mną też się przeprowadza wywiady. (śmiech)

 

Agata Tanter: To prawda, ale po której stronie wolisz bardziej być?

 

Wolę być dziennikarzem, bo sądzę, że są ciekawsi rozmówcy ode mnie. Choć robienie wywiadów to jednak potwornie ciężka praca, zwłaszcza z ludźmi mody.

 

E.J.: Dlaczego zwłaszcza z nimi?

 

Osoba, z którą rozmawiasz, musi mieć odwagę mówienia. Jest mnóstwo ludzi, którzy są dyplomatycznie zachowawczy, aż szlag trafia. Ciężko się z nich cokolwiek wyciąga, ględzą komunały, a jeśli już powiedzą coś mocnego czy interesującego, to zastrzegają, że mówią to off the record. Poniekąd ich rozumiem: ta branża jest mała i niewielu w niej śmiałków, którzy chcą mówić to, co myślą. Są silnie zależni – biznesowo czy towarzysko – od tego środowiska, dlatego szczerość im się nie opłaca. Przy czym ja nie potrzebuję żadnych sensacji, ani pikantnych opowieści, lecz normalnej rozmowy na temat tej branży.

 

E.J.: Mowa o rynku polskim?

 

Tak. Karl Lagerfeld czy Vivienne Westwood są wyszczekani, ale oni to zupełnie inna historia. Nie muszą drżeć o swoją karierę i firmy, bo są bogaci, działają globalnie i ich los nie zależy od kilku blogerek, celebrytek czy redaktorek. Są też profesjonalistami…

 

E.J.: Czy jest mimo to w polskiej modzie taka osoba, która jest na tyle odważna, że mówi wszystko on the record?

 

Jest kilka osób, które mówią fajne rzeczy. Na przykład, lubię rozmawiać z Rafałem Michalakiem z MMC, on zawsze powie, co myśli. Oczywiście, nie przekracza granic prywatności innych osób, ale szczerze mówi sam o sobie i komentuje sytuację na rynku. To jest facet, który się przyzna, że dobrze zarabia, że bywa arogancki, że lubi pracę dla marek komercyjnych. W polskich realiach samo to zakrawa na brawurę! Potrafi skrytykować jednych, docenić drugich. Przy tym jest erudytą. Fajnie się też rozmawia z chłopakami z ZUO Corp. Bezkompromisowi, wygadani. Bardzo ciekawą, ale trudną rozmówczynią jest też Gosia Baczyńska, ale ona z kolei jest szalenie wymagająca. Ona nawet nie patrzy na dziennikarza, tylko go obserwuje. Dlatego trochę się jej boję. Ale onieśmiela mnie też jej talent. Mam barierę w przeprowadzaniu wywiadów z osobami, które podziwiam. Upiornie stresowałbym się rozmawiając, na przykład, z Husseinem Chalayanem czy wspomnianą Westwood. Wydawałoby mi się, że każde moje pytanie jest głupie. Pewnie nawet by było.

 

E.J.: Dziennikarze mówią, że głupich pytań nie ma, są jedynie głupie odpowiedzi.

 

To prawda! Raz przeprowadzałem wywiad z Christianem Louboutinem, co swoją drogą było sporym komplementem dla mojego bloga, bo chciano, żebym rozmowę opublikował właśnie tam, a nie w gazecie. Rozmawiałem z nim wtedy do spółki z jedną z koleżanek z pism kolorowych i ona, w moim mniemaniu, zadawała absolutnie głupie pytania, a ja – także w moim mniemaniu – wyrafinowane. Popisywałem się, że mam świetną wiedzę i obserwacje. Tymczasem odpowiedzi projektanta na jej pytania były znacznie ciekawsze niż na te moje…

 

Wiele zależy też, na kogo trafisz, trzeba mieć świadomość, że nawet z największymi osobowościami wywiady mogą się nie udać i nie będzie to wynikać z tego, że jesteśmy nieprzygotowani czy że nie umiemy przeprowadzić wywiadu, tylko że te osoby są drętwe. Albo mają zły dzień. Albo z góry narzucają temat rozmowy. Kiedyś miałem możliwość przeprowadzenia na wyłączność wywiadu do Newsweeka z Donną Karan. Przyjechała do Warszawy i – niestety – okazało się, że promowała książkę swojej koleżanki poświęconą kabale, więc będzie odpowiadać  wyłącznie na pytania związane z tą – nazwijmy to – religią.  A ja nie mam przecież nic z kabałą wspólnego. Wiem, że nosi się jakąś czerwoną nitkę i że Hollywood na jej punkcie sfreakowało, ale niewiele więcej. Jednak Donna Karan to Donna Karan. Bardzo się z nią męczyłem, natomiast uratowała mnie dokumentacja. Sprawdziłem, że dokładnie w dniu, w którym Karan miała mieć pokaz, samoloty wbiły się w World Trade Center. Od tamtego ataku mijało wówczas dokładnie dziesięć lat. Uznałem, że choć zahaczam o politykę i samą przecież modę, temat ten  jest też w pewnym sensie powiązany z duchowością. Gdy zacząłem z nią o tym rozmawiać, to na chwilę zapomniała, że ma mówić tylko o kabale i tej swojej koleżance. Nieszczęsnej swoją drogą, bo kilka lat później jej rodzina, która zakładała Centrum Kabały została pozwana za milionowe przekręty i skazana za molestowanie seksualne…

 

fot. Marta Waglewska / LAMODE.INFO

 

E.J.: Sięgnijmy jeszcze do Twoich początków. Dlaczego w ogóle zacząłeś pisać?

 

Bo chyba nic innego za bardzo nie umiem, zakładając oczywiście, że umiem pisać (śmiech).

 

E.J.: A dlaczego pisanie o modzie?

 

Na początku byłem reporterem miejskim w Życiu Warszawy. Zwalił się słup wysokiego napięcia gdzieś na Woli, trzeba było jechać z fotoreporterem, zrobić relację, zadzwonić do służb miejskich…

 

E.J.: Wielu dziennikarzy tak zaczyna.

 

Oczywiście! Albo interwencja z miasta: zdenerwowana matka dwuletniego Krzysia dzwoni do redakcji, że przez samochody zaparkowane na chodniku nie może przejechać z wózkiem po Książęcej. Więc oczywiście jedziemy na wizję lokalną. Dzwonię do Zarządu Dróg Miejskich, potem do straży miejskiej czy policji, może jeszcze do Zarządu Domów Komunalnych jeżeli jest to przy budynku itd., itd. Jeśli byłem dyżurnym, a tego dnia w Warszawie nic akurat się nie działo, to pisałem, na przykład, o tramwaju, który miał drobną awarię, anonsując w leadzie, że „w Warszawie w godzinach porannych doszło do groźnie wyglądającego wypadku”. Po kolei zdobywałem doświadczenie i bardzo lubiłem tę robotę. W pewnym momencie awansowałem, bo przecież nie można być całe życie reporterem miejskim, chociaż gdy czytasz „Gazetę Stołeczną”, to widzisz, że są też i tacy, od dwudziestu lat na tym samym stanowisku. Ja jednak zająłem się polityką społeczną, na przykład bezdomnością. Później poszedłem w architekturę, urbanistykę. Zaczęło się od organizacji przestrzeni miejskiej i w ogóle od architektury stolicy, potem kraju aż w końcu na świecie. Wywiady ze znanymi architektami, udziały w panelach etc. Następnie od architektury przeszedłem do lifestyle’u, designu, a w końcu do mody. W moim CV nie ma zatem żadnej historii typu „podkradałem matce Burdę, wycinałem ubranka z firanek”. Temat ten generalnie nie wywołuje we mnie drgawek zachwytu i nie mogę powiedzieć, że moda to ja. Z resztą ile ja mam lat, żeby to mówić? Może tak twierdzić 18-letni hipster albo nawiedzona stylistka, ale nie ja.

 

E.J.: Skąd więc pomysł, żeby założyć bloga de facto o modzie?

 

Pisałem o modzie dużo wcześniej do Newsweeka, Wprost i innych gazet.

 

E.J.: Mógłbyś równie dobrze pisać bloga o architekturze.

 

Tak, ale trzeba się w czymś specjalizować. A jeżeli już inwestujesz tyle lat w wiedzę o modzie, wyjazdy, książki  i – co istotne – w kontakty, to szkoda byłoby to zaprzepaszczać.

 

E.J.: A co ostatecznie zadecydowało, że postanowiłeś tego bloga uruchomić?

 

Bo gazety się kończą, więc chciałem być online, żeby czytelnicy mieli stały dostęp do tego, co piszę. Zarówno specjalnie na blog, jak i do gazet czy portali; w zakładce „publikacje” jest kawał mojego archiwum.

 

E.J.: Jesteś niezależnym dziennikarzem…

 

Na tyle na ile pozwoli na to sytuacja. Nikt nie jest w Polsce niezależnym dziennikarzem, na świecie zresztą też. Prędzej czy później pojawiają się różne układy zawodowe i towarzyskie; współpracuje się z firmami, przyjaźni z ludźmi… W takiej sytuacji nie zawsze napisze się wszystko, co się myśli.

 

E.J.: Tak jednak piszesz o sobie na blogu w zakładce “O mnie”. Jakie są plusy i minusy tego rodzaju dziennikarstwa?

 

Czasami szarpiesz się o pieniądze, bo np. zapominają wystawić fakturę czy negocjujesz mocno stawki, nie ma żadnej umowy o pracę, więc sam musisz zadbać o własne ubezpieczenie i inne tego typu rozrywki (śmiech). Trzeba też narzucić sobie samodyscyplinę, bo inaczej nie utrzymasz się z pisania… Komfortem natomiast jest wolność. I jakaś godność. Nie masz poczucia, że robisz głupie rzeczy i nie musisz się przymilać do czytelnika. Oczywiście, jeśli piszesz do dobrych gazet.

 

E.J.: Blog też Ci zapewnia ten komfort?

 

Tak, nie muszę nikogo kokietować ani pisać rzeczy, które mnie nie obchodzą czy pokazywać ubrań, które mi się nie podobają, a trzeba, bo tak każą panie z działu reklamy, które przecież w mediach są dziś najważniejsze. Czasem wręcz tych moich czytelników irytuję. Ale to dobrze, bo w ten sposób daję im do myślenia. Gdybym był familiarny lub taki życiowy i współczulny jak Grażynka z „Klanu”, to pewnie miałbym ich więcej. A już na pewno, gdybym poszedł w poradnictwo.  Mój blog, przy jakichś umiejętnościach pisania i wyczuwania nastrojów ludzi, osiągnąłby o wiele większy sukces, ale nie widzę siebie jako osoby, która pisze: “Wielkimi krokami zbliża się lato, powitajmy je w lekkich sandałach, jaki model wybrać , by stopa miała świeży i modny look”… Nie i nie! To nie znaczy, że nie szanuję ludzi, którzy to robią, ale to nie jestem ja. Nie noszę poszetek, nie strzelam fotek swoich stylizacji, nie podejmuję trudu edukowania narodu, czym jest krajka, a czym haftka. Ale i nie mam poczucia, że mogę być autorytetem w dziedzinie ubierania się.

 

A.T.: Ile w sumie lat piszesz?

 

Debiut w Życiu Warszawy był w roku 1997, a na stałe piszę od 2000. W pewnym momencie całkowicie przeskoczyłem na tor mody, bo stwierdziłem, że mając pewne doświadczenie, nie można być specem od wszystkiego. Trzeba zainwestować w pewną dziedzinę, żeby wiedzieć na jej temat dużo i potem być w stanie coś sensownego napisać.

 

E.J.: Czy obecnie można już mówić w Polsce o rzetelnym dziennikarstwie modowym?

 

Nie wiem, czy jestem uprawniony do wygłaszania takich opinii, bo sam nie czuję się superdoświadczony. Jest Joanna Bojańczyk, której teksty uwielbiam. Ona tyle lat pisze o modzie, a ciągle czytam u niej coś nowego i skręca mnie z zazdrości, że to nie ja wpadłem na taki temat albo nie doszedłem do pewnych obserwacji. Jej to wszystko przychodzi tak lekko, a z drugiej strony jest naładowane wiedzą, strzela nią jak z karabinu – jest po prostu świetna!

 

A.T.: A czy oprócz Joanny Bojańczyk jest jeszcze ktoś z tradycyjnych mediów, kogo szczególnie cenisz?

 

Było trochę dziennikarzy z krwi i kości, ale zrezygnowali z tej branży, albo piszą sporadycznie. Sama Joanna też pisze rzadko. Był Piotr Zachara, skrobnie coś jeszcze czasem chyba dla Harper`s Bazaar, a pięknie pisze przecież. Lidia Pańków też rzadko pisze…

 

A.T.: Jak myślisz, z czego to wynika?

 

Z wewnętrznego zniechęcenia się ludzi, którzy w gazetach piszą o modzie. Pisanie o niej nie jest przecież do końca doceniane, co frustruje, nie jest też dobrze wyceniane, a to frustruje chyba jeszcze bardziej. No i jeśli chcesz dobrze pisać o modzie, musisz interesować się też wieloma innymi dziedzinami życia – od sztuki przez cały lifestyle po literaturę, film, muzykę itd. Naprawdę, istnieje świat poza modą. Często znacznie od niej ciekawszy. Ja sam skaczę z radości, gdy mam okazję napisać o czymś innym niż o modzie.

 

A.T.: Czy w Twojej karierze modowej był moment, w którym miałeś dość i chciałeś zmienić kurs?

 

Nieustannie jest taki moment.

 

E.J.: Na przykład po ostatniej nagrodzie dla najlepszego tekstu o architekturze w 2015 roku przyznanej przez Izbę Architektów RP za tekst “Ferrari z linoleum”?

 

Nie zasłużyłem na tę nagrodę. Tam byli nominowani m.in. Filip Springer, przecież wielka gwiazda, i Dariusz Bartoszewicz, który pisze o architekturze od czasu, kiedy ja pisałem o planach zagospodarowania jakiegoś placu w „Życiu Warszawy” osiemnaście lat temu. Mam w sobie jakąś minimalną pokorę i wiem, że są ludzie, którzy wiedzą dużo więcej i mają ciekawsze wnioski. Więc co ja będę pisał, skoro jest tylu lepszych ode mnie? Z drugiej strony, okazało się, że w ubiegłym roku jednak nie było takich. To jest bardzo miłe!

 

fot. Marta Waglewska / LAMODE.INFO

 

E.J.: Co doradzasz studentom na zajęciach w VIAMODA, gdzie wykładasz Język mody, PR i media?

 

Żeby nie rezygnowali z tych studiów, bo dobrego PR-u mody w Polsce jest bardzo mało, więc jeśli ktoś jest w tym świetny, to zaraz go rozchwytują. Do mnie co chwilę zgłaszają projektanci czy marki z pytaniem, czy znam kogoś, kto mógłby zostać ich menadżerem, PR-owcem itd. Przychodzi mi wtedy zawsze do głowy kilka nazwisk, ale to są prawdziwi profesjonaliści i nie zmienią nagle pracy, by z dużej firmy przejść do młodego projektanta czy marki, która dopiero się organizuje.

 

Generalnie moje wykłady, które trwają już 2,5 roku, to jest opowieść o tym jak się układać z mediami. Od tego jak mają pisać maila i w jakiej formie (czyli nie “kochani”, “hey” czy “witam”), przez wpisy na portalach społecznościowych, pisanie informacji prasowych, recenzji i innych gatunków dziennikarskich oraz szukanie inspiracji do artykułów, po wymyślanie pokazów mody.

 

E.J.: Patrząc na to, czego uczysz, można zauważyć, że media są obecnie w fazie fundamentalnych zmian. Jakie spełniają dzisiaj funkcje i gdzie w tym wszystkim są media społecznościowe? Po co pisać newsa, skoro wszyscy na Instagramie już wszystko wiedzą od rana… Jak myślisz, jak w tym wszystkim możemy się odnaleźć?

 

To fala, która idzie od dekad. Kiedyś ludzie dowiadywali się, co się dzieje na świecie z gazet. Przyszła telewizja, to już połowę tego, co przeczytali w gazecie wiedzieli poprzedniego wieczoru. Prasa musiała więc się ścigać z telewizją na informacje i w pewnym momencie nie podołała, stąd postawiła na komentarze. Od kiedy doszedł Internet, prasę czytasz właściwie wyłącznie po to, żeby wyrobić sobie opinię. No i dla samego dobrego dziennikarstwa, reportaży, analiz…

 

A.T.: A Ty co najczęściej czytasz?

 

Z mody zawsze Business of Fashion oraz wszystkie tzw. poważne media brytyjskie i amerykańskie, to może być Wall Street Journal i New York Times czy Guardian i Independent. Tamto spojrzenie na modę i przemysł odzieżowy jest dużo ciekawsze niż prasy czy portali poświęconej modzie sensu stricto. Poza tym nałogowo czytam brytyjskie magazyny muzyczne. No i książki.

 

 

POLSKA MODA

 

A.T.: Jak oceniasz kondycję polskiej mody z biznesowego punktu widzenia?

 

Nie ma tutaj żadnego biznesowego punktu widzenia. Fajnie, że projektanci jakoś dają sobie radę, ale co to jest za skala, skoro w większości mają po jednym malutkim sklepie. Biznes to jest LPP, oczywiście, oraz niektóre sieciówki. Plus retail typu CCC. Na pewno też Vistula i w ogóle segment męskiej elegancji.

 

A.T.: Jak myślisz, z czego to wynika?

 

Nie ma takiej kultury. Nadal nie do wyobrażenia jest sytuacja, w której projektanci pokazują ofertę kupcom z domów towarowych, a oni wybierają i kontraktują kolekcje. Na ogół wygląda to tak, że jest jeden, może dwa butiki i garstka klientów. Niewiele sprzeda się na Mostrami czy w Showroomie, coś tam w lokalnych multibrandach rozsianych po całej Polsce, które i tak biorą tylko w komis. Ta mizeria wynika również z tego, że Polacy nie mają po prostu pieniędzy. Nam może się wydawać, że co to jest 100 zł za fajny Tshirt i że poniżej 300 zł nie da się kupić porządnej koszuli, ale gdy się spojrzy na statystyki, to okazuje się niemal połowa Polaków zarabia mniej niż dwa tysiące, z czego muszą utrzymać siebie, dom, nierzadko dzieci i resztę rodziny.

 

A.T.: Kto się w takim razie sprzedaje?

 

Może Robert Kupisz? Jest Ania Kuczyńska, którą dziewczyny kochają, jest Local Heroes, idolki nastolatków, choć i tu biznesowo nie jest superróżowo, z tego, co mówiła mi w wywiadzie Areta [Areta Szpura, współzałożycielka brandu – przyp.red.]… Swoją drogą, uwielbiam tę markę, uważam, że jest tam świetny pomysł, energia, wygłupy. Ta Areta na tęczowym rowerze, tak ładnym, aż niestety jej go ukradli, z jej pokazywaniem języka, pozowaniem do zdjęć, jakby dopiero co wstała, z naturalną ekspresją, śmiałością. Widzę w tym radochę i nic dziwnego, że to Local Heroes a nie „poważni” projektanci współpracują z Reebokiem czy innymi firmami. UEG też jest super, dobrze sprzedaje się na Zachodzie i w Japonii, a będzie jeszcze lepiej, bo wkrótce debiutuje z kolekcją dla Pumy.

 

A.T.: Jest też genialna Magda Butrym, czy Gosia Baczyńska, której kariera za zagranicą nie rozwinęła się tak, jak powinna…

 

Bo to jest jednak bardzo droga moda, ale powinna się rozwinąć, bo Gosia jest zupełnie niezwykła. Ona sobie na to absolutnie zasłużyła, jest naszym – wiem, zabrzmię patetycznie –  dobrem narodowym. To genialna projektantka, jedyna taka w Polsce. Jej męskim odpowiednikiem byłby Dawid Tomaszewski, ale on siedzi w Berlinie i chyba nie poczuwa się nawet do bycia polskim projektantem. Gosia jednak za daleko zaszła i osiągnęła w Polsce za duży sukces, żeby to wszystko rzucić i pracować np. dla Lanvin, a spokojnie by mogła. To jest talent międzynarodowy, klasa. Gdy patrzę na jej kolekcje, to miewam dreszcze. Uruchamiają mi się różne części w mózgu, które zwykle, gdy oglądam prace innych projektantów, są uśpione. W kolekcjach Gosi, oprócz piękna i warsztatu, jest narracja, jakaś opowieść. No i te jej pokazy! Nie chcę przesadzać, ale bywają dla mnie intelektualnym przeżyciem.

 

A.T.: Jesteś czołowym krytykiem mody w Polsce. Masz odwagę pisać o rzeczach trudnych. Czy jesteśmy w Polsce otwarci na konstruktywne opinie i dyskusję?

 

Coraz bardziej jesteśmy otwarci. Na ogół jest tak, że gdy bardzo zjadę jakiegoś projektanta, to on nie ma z tym problemu i idzie dalej, bo w sumie nie ma nic do stracenia. Gorzej jest z tymi, o których się napisze dwa zdania, z ich punktu widzenia, za dużo. Niektórzy potrafią za kila słów, nawet żart, dramatycznie się obrazić. Mimo wszystko, jest coraz więcej akceptacji na słowa krytyki, nie pojawiają się już listy pełne pretensji, bólu i łez, że „jak mogłeś”, a kiedyś takie dostawałem. W końcu projektanci chyba zrozumieli, że taka jest nasza funkcja. Inna sprawa, że oni czują się teraz dużo pewniej, bo są na rynku już kilka, kilkanaście lat i nie sądzę, żeby szczególnie się przejmowali moją, ani czyjąkolwiek opinią.

 

A.T.: Ktoś Ci podziękował kiedyś za recenzję?

 

Tak, często mi się to zdarzało. Gosia mi raz napisała, że przystępując do paryskiego fashion weeka, pokazała moją recenzję i powiedzieli, że jest bardzo dobra i na poziomie francuskiego pisania. Potem się nawet ze mną spotkała, żeby uczcić tę recenzję. Ale jak mogłem napisać inaczej, skoro ta kolekcja, inspirowana Davidem Bowiem, była po prostu sensacyjna? I opłaciło się, bo dopiero po tej recenzji dostąpiłem zaszczytu siadania na jej pokazach w pierwszym rzędzie (śmiech). No ale na dobre rzeczy trzeba sobie zasłużyć.

 

Trzeba też trochę chronić projektantów. Z perspektywy czasu myślę, że zdarzało mi się przesadzać. Mam kilka tekstów, z których nie jestem dumny i uważam, że były za ostre. Myślę, że w ogóle moje pisanie teraz jest łagodniejsze. Nie chcę używać mocnych słów w stosunku do propozycji jakiegoś projektanta. Ostatecznie, to tylko ubrania. Te słowa mogę stosować, gdy piszę o futrach naturalnych, o bezmyślnej konsumpcji czy o wyzysku, ale to, że nie spodobały mi się jakieś baskinki czy koronki, nie jest już dla mnie powodem, żeby dostawać furii i kogoś nokautować. Zwłaszcza, że młodzi twórcy są dziś bardzo wrażliwi i trzeba uważać, bo żyją w kulturze Facebooka, memu i hejtu. Taka krytyka szybko trafia do sieci i zaczyna żyć własnym życiem. A że internauci są bezmyślni i często okrutni, miażdżącą czy zjadliwą recenzją popartą setkami lajków i jeszcze gorszymi komentarzami, można komuś zrobić niezamierzenie krzywdę.

 

A.T.: Czy recenzując pokaz bierzesz pod uwagę pewne stałe kryteria oceny? Jakie?

 

Bardzo zwracam uwagę na to, czy dana kolekcja jest lepsza od poprzedniej i czy projektant się rozwija. Nawet jeżeli zrobił coś średniego, ale jest to lepsze niż wcześniejsze propozycje, to jest to warte pochwalenia. Patrzę na to, czy ta kolekcja jest tu i teraz, czy mówi nam, że mamy 2016 rok.

 

A.T.: Czy ubrania muszą być, według Ciebie, do noszenia?

 

To równie dobrze mogą być fantastyczne kostiumy, ale irytuje mnie coś, co mogłoby być pokazane np. w roku 1976 albo 1997. Świat przecież się zmienia. Zauważyłem natomiast, że kolekcje dyplomowe absolwentów szkół projektowania są dziś już niemal wyłącznie do noszenia. Niemal zero szaleństw i odwagi. Przy czym ich twórczość jest w większości smutna, szara, pozbawiona polotu czy żartu, który bardzo lubię. Widzę też dużo powtarzalności. Ile lat będziemy jeszcze przerabiać dekonstrukcję i oversize`y? I to w najlepszym przypadku, bo często oglądamy na pokazach zwykły basic. Zazwyczaj przy pompatycznej, monumentalnej muzyce i na modelkach, które wyglądają jakby umarły. I przy zaciemnieniu, jak podczas bombardowań. Choć to ostatnie może i dobrze, skoro cały ten anturaż jest po to, by pokazać T-shirt i szorty w kolorze, przepraszam bardzo, kupy.

 

A.T.: Czyli generalnie, oprawa też jest ważna?

 

Superważna. U nas jednak to wszystko często jest takie pretensjonalne, napuszone, udające wielką modę, a po co to robić? Nie każdy musi mieć takie ambicje, a na pewno nie każdy ma taki talent. Są przecież dresówki, marki typu MSBHV czy Aloha From Deer. Wystarczy, że są fajne dziewczyny, wesoła muzyczka, klimat imprezy i przekaz: kupujcie, bo niedrogie, polskie i Rihanna też to nosi. To jest komunikat wystarczający.

 

A.T.: A czy jest pokaz, który utkwił Ci szczególnie w pamięci?

 

Właściwie wszystkie Gosi, Dawida Tomaszewskiego, Tomka Ossolińskiego i MMC.

 

A.T.: Nosisz polskich projektantów?

 

Noszę, ale mało; nie znajduję dla siebie szczególnej oferty.

 

A.T.: W jednym z wywiadów powiedziałeś, że mógłbyś nosić od stóp do głów Jil Sander.

 

Dawno to było. Dziś już się tak nie puszę, choć nadal mógłbym, oczywiście, nosić Jil Sander. Szkoda mi jednak pieniędzy, bo jest tyle przyjemniejszych rzeczy, na które można je wydać. Kupuję czasem w Sandro, All Saints, Diesel Black Gold, w H[&]M jako jedynej sieciówce, ze względu na ich działalność pro eko, lubię też COSa. Z polskich marek noszę Vistulę;  ostatnio kupiłem też sobie koszule od ZUO Corp i UEG.

 

A.T.: Na co najchętniej wydajesz pieniądze?

 

Na podróże przede wszystkim. I na płyty.

 

A.T.: Jak określiłbyś swój styl? Czego nie może zabraknąć w Twojej szafie?

 

Nie wiem, czy mógłbym powiedzieć, że mam styl.

 

A.T.: Określiłabym go jako minimalizm z tym „czymś”.

 

Na pewno w mojej szafie nie może zabraknąć granatowego garnituru, mam taki z Vistuli, krótkiej marynarki i czarnych rurek, chociaż wiem jak są postrzegane i że moje nogi to bardziej serdelki z Sokołowa niż Anja Rubik. Do tego proste koszule, czasem dresy. Lubię ubrania bez szczególnych kolorów i wzorów, ale zawsze jedna rzecz musi być minimalnie designerska. Torba z organicznej bawełny amerykańskiego duetu WANT albo koszula Sacai, przechodząca w kurtkę, z ostatnich nabytków. Ale nic, co by zwracało szczególną uwagę przechodniów.

 

E.J.: Wyjdźmy może teraz z Twojej szafy na polską ulicę. Czy mamy już własną modę uliczną?

 

Na pewno w Warszawie i generalnie wśród pewnych grup jest ona wyraźnie zarysowana. Totalne szaleństwo na punkcie sneakersów, miłość do toreb Ani Kuczyńskiej, minimalizm… Jest mnóstwo dobrze ubranych warszawiaków czy krakusów, ale widać ich – zwłaszcza tych pierwszych – na ulicy tylko do 25. roku życia, bo później siedzą w samochodach lub w centrach handlowych.

 

A.T.: W 2011 roku udzieliłeś wywiadu dla Michała Kędziory (Mr Vintage) i powiedziałeś, że polska ulica wypada na niekorzyść panów. Czy coś się w tej kwestii zmieniło?

 

To prawda, wy kobiety często wyglądacie super, chociaż macie dużo kompleksów. W modzie męskiej jest jednak coraz lepiej. Niby idziemy ulicą i wydaje nam się, że ciągle jest źle, ale potem, gdy obejrzymy zdjęcia sprzed dwudziestu lat, to Chryste Panie… Co za różnica! W ogóle krytykowanie ludzi za to, że niewłaściwie się ubierają, nie jest najlepszym pomysłem, bo zamyka drogę do zrozumienia, co za tym stoi, do poznania motywacji, sytuacji i w ogóle człowieka.

 

A.T.: Czy ludzie nie wiedzą, że ubiór to element komunikacji?

 

Wielu nie wie, że ubiorem można manipulować, wywrzeć określone wrażenie. Ot, prosta psychologia społeczna. Założysz marynarkę i koszulę i od razu ludzie bardziej ci ufają, w pracy lepiej ocenią twoje kompetencje, nawet randka będzie milsza.

 

A.T.: W 2011 roku mówiłeś też o zacieraniu się granic między płciami i to de facto dzisiaj obserwujemy.

 

Rzeczywiście ta różnica między wyglądem płci teraz bardzo się zaciera. W każdym aspekcie. Ostatnio prosiłem studentów, by wymyślili kilka tematów o współczesnej modzie, na które można by coś ciekawego napisać. Pierwszy, który podali, dotyczył rozjaśniania włosów. Rozjaśnione miała połowa dziewczyn i wszyscy chłopacy. Nic dziwnego, że coraz więcej marek ma łączone pokazy, chociażby Gucci czy Burberry.  

 

A.T.: Czy to też kwestia ekonomii?

 

Też, ale również widać, że cała moda idzie totalnie w stronę sportu – czym różnią się dresy, buty sportowe czy bluzy damskie od męskich? Wy kobiety również kupujecie dużo męskich ubrań. Świat się zmienia również za sprawą Internetu, który pozwolił nam na poznanie i przyjrzenie się temu, co to jest transgender, agender. Wcześniej te historie wydawały nam się niepojęte, dziwne, kompletnie marginalne. Ale też jest większe przyzwolenie społeczne – choć niekoniecznie w dzisiejszej Polsce – by wyrażać siebie, własną ekspresję, potrzeby i gust. Facetom zaczęto pozwalać na więcej…

 

E.J.: Kończąc wątek polskiej mody… Na horyzoncie pojawił się Mercedes Benz Fashion Week Warsaw. Czy mamy w końcu szansę na polski tydzień mody z prawdziwego zdarzenia?

 

To pytanie jak o polski „Vogue” – będzie czy nie. Moim zdaniem nie. I mało kto na niego tu czeka. Natomiast jeśli patrzę na regulamin tego fashion weeku i widzę ile jest tam obostrzeń i ile będą musieli zapłacić projektanci, by się na nim pokazać, to wcale nie jestem pewien czy kogokolwiek na to stać. To dla nich będzie bardzo droga impreza. Choć, oczywiście, kibicuję jej.

 

A.T.: To jest zastanawiające, dlaczego tak trudno jest nam wystartować.

 

A powinniśmy, bo mamy dużo do zaoferowania. Świat patrzy obecnie na to, co dzieje się na Wschodzie, mocno wybijają się Gruzja, Rosja czy nawet Macedonia, dlatego dobrze byłoby się pod tę falę podczepić. Mamy dużo fajnych propozycji i gdyby warszawskiemu fashion weekowi udało się sprowadzić kupców z zagranicy, to wtedy ta impreza miałaby sens. Polska moda zmieniła się jeszcze o tyle na korzyść, że stała się profesjonalna. Jeszcze sześć lat temu na hasło „zamówimy u pana pięćdziesiąt modeli tych spodni w pełnej rozmiarówce” wpadano w totalną panikę, bo wszystko było szyte po jednym egzemplarzu. Teraz projektanci wiedzą dokąd pójść, komu zlecić produkcję, gdzie znaleźć materiały. Warsztatowo też są o niebo lepsi. Ogólnie, wykonali kawał dobrej roboty, dlatego to nawet cokolwiek niesprawiedliwe, że nadal nie ma w polskiej modzie aż takiego biznesu.

 

fot. Marta Waglewska / LAMODE.INFO

 

 

ZRÓWNOWAŻONA MODA

 

A.T.: Przejdźmy teraz do bardzo istotnego wątku w Twojej działalności dziennikarskiej i wróćmy do roku 2013, w którym napisałeś “Pamiętnik zakupoholika” dla Wysokich Obcasów. Czy to był pierwszy moment w Twoim życiu, kiedy pomyślałeś o zrównoważeniu w modzie?

 

Tak. Choć szczerze trzeba powiedzieć, że ten tytułowy zakupoholizm był trochę podkręcony. Ale istotnie, kupowałem za dużo.

 

A.T.: Czy najpierw był pomysł na eksperyment, czy potrzeba?

 

Pomysł. Byłem wtedy z koleżanką w Dublinie czy Odessie. Zapytała mnie, po co mi kolejne szmaty i powiedziała, że przecież to nie ma sensu. Pomyślałem wtedy, że może ma rację.

 

A.T.: Jak to wytrzymałeś? Rok to długi okres.

 

Miałem naprawdę dużo ubrań.

 

A.T.: Dlaczego przez ostatnie lata fala fast fashion była tak silna?

 

Mam taką obserwację, która ma też pewnie potwierdzenie w psychologii, że jednak jeśli kupujesz bardzo dużo markowych i modnych ubrań, a nie jesteś Joanną Horodyńską, która kocha ciuchy i jest zupełnie innym przypadkiem, to masz jednak kompleksy i brakuje ci pewności siebie. Może to być też rekompensowanie sobie niepowodzeń na innych polach w życiu. Ja sam nie miałem może takich niepowodzeń, ale w końcu doszedłem do wniosku, że po cholerę mi te koszulki, swetry, trampki – tańsze czy droższe, ale zupełnie nie pasujące do siebie. I na co mi koszule Prady, które nie są w moim stylu czy jakieś sandały Gucci? Takie kupowanie dla kupowania, w dodatku jeszcze drogich rzeczy, choć w outletach czy na przecenach. Zatem aspirująca klasa średnia w pełnej okazałości! Przez wspomniany rok zastanowiłem się, do czego właściwie aspiruję. I że może chcę co rusz to nowymi ciuchami komuś pokazać, że jestem bardziej wartościowy? Bardziej „modowy”? Wkupić się, zasłużyć na uznanie? Przecież to nonsens, a to środowisko warszawkowo-modowe, choć są w nim tacy, których lubię, nigdy nie było moim. I nie będzie, bo mam inne priorytety, innych przyjaciół i inny system wartości. Dziś się nie przejmuję tym, jak moje ubranie jest przez nich postrzegane.

 

A.T.: Wracając do tego przełomu…

 

Zacząłem czytać, sprawdzać, jak do tego ma się ekologia. Co się dzieje z wszystkimi Tshirtami, których świat nie potrzebuje i że to mit, że oddajemy dla potrzebujących, bo cała Afryka jest już zawalona tym szmelcem. Że bawełna nie jest dobrodziejstwem mody, a wręcz odwrotnie. Że branża odzieżowa jest drugim najbardziej toksycznym przemysłem świata, po wydobywczym. Że całe te instytucje second handów też nie są przyjazne światu, bo te wszystkie rzeczy trzeba przewozić, prać, odkażać, sortować. Wniosek jest prosty: po prostu kupować mniej. Czasem znajome stylistki czy redaktorki mówią mi, że patrzę tylko na tę ciemną stronę mody i może lepiej, jakbym przeszedł na jasną, ale jak wiesz i widziałeś już trochę za dużo, to naprawdę trudno zachwycać się każdym nowym trendem.

 

A.T.: Jest jednak wielu sceptyków zrównoważonej mody, którzy twierdzą, że marki robią to dla PR-u.

 

Niech robią dla PR-u, ale niech robią. Nie mam z tym żadnego problemu.

 

A.T.: Niektórzy też mówią, że zrównoważona moda to kolejny argument do zwiększenia konsumpcji.

 

Ja przyjmuję taką zasadę: cel jest istotny, a środki już mniej. Nie wierzę, że ktoś, kto kupuje zrównoważoną modę, kupuje jeszcze więcej tej tradycyjnej.

 

A.T.: Jaka jest w takim razie Twoja filozofia globalnie?

 

Dla mnie liczy się to, żeby ludzie robili cokolwiek. Nie każę nikomu zmieniać od razu całego swojego życia. Segregujesz śmieci? Cudownie. Nie jesz mięsa dwa razy w tygodniu? Super. Kupujesz jajka zerówki lub jedynki zamiast trójek? Wspaniale. Ważne, że coś robisz dla środowiska. I rób takich rzeczy coraz więcej. Niech każdy wykona na początek choćby program minimum; to nic nie kosztuje. Nie jesteśmy idealni, ale może kiedyś będziemy. Też przecież nie jestem doskonały, gdybym był, nie podróżowałbym, na przykład, samolotem, który zużywa hektolitry paliwa.

 

A.T.: Dużo też mówisz o futrach naturalnych.

 

Bo są zbędne. Jestem w stanie zrozumieć, że ktoś musi jeść mięso, ale naturalnych futer już nikt nie potrzebuje. Reakcje ludzi bywają jednak okropne. Zarówno w komentarzach pod moimi tekstami na blogu, jak i w codziennych rozmowach z inteligentnymi, świetnie wykształconymi ludźmi na wysokich stanowiskach. Zrobią wszystko, by zdyskredytować moje opinie i mnie samego. Będą tak długo kombinować, aż mnie złapią na – ich zdaniem – hipokryzji.  Że jem mięso, że mam skórzane buty, że przyjechałem samochodem i że mam iPhona, którego składały pięcioletnie dzieci. Akurat nie jem mięsa, mam na sobie trampki, nie mam samochodu ani iPhona. Mam jednak Samsunga i możliwe, że te małe dzieci mi go składały, no i co? Nie mam prawa powiedzieć, że jestem przeciwny futrom? Oczywiście, ci ludzie atakują mnie, by zabić w samych sobie poczucie winy.

 

A.T.: Myślisz, że w tym temacie brakuje zrównoważenia i pogłębionej edukacji?

 

Na pewno brakuje edukacji, ale co do zrównoważenia to się nie zgodzę, bo wynikałoby z tego, że i jedni, i drudzy mają rację.  A tak nie jest. Prawda bardzo rzadko leży po środku.

 

A.T.: Catarina Midby z H[&]M w rozmowie z Tobą (wywiad do przeczytania TUTAJ!) mówiła, że dopłacają do zrównoważonej mody.

 

Tak. Wracając jeszcze do wywiadów, ona była naprawdę atrakcyjną rozmówczynią. Bo jeśli masz lecieć do Londynu i spotkać się z jakąś panią z sieciówki, która będzie przynudzała o tym, jak jej H[&]M jest dobry, przejmuje się naturą i walczy o pokój na świecie dla wszystkich dzieci, to dziękuję. Ona jednak przyznała, że ich proekologiczne kolekcje powstają nie tylko z troski o planetę , ale i o przyszłość firmy i zyski, bo za dwadzieścia lat dostęp do tradycyjnych surowców będzie trudniejszy, a one same, podobnie jak koszty robocizny – droższe. Pewnie wejdą też restrykcyjniejsze przepisy odnośnie poszanowania środowiska. Dlatego już dziś testują nowe technologie, tkaniny, sposoby wytwarzania itd, by utrzymać pozycję w kolejnych dekadach. I super! A co do finansowania – skoro ta firma pozwala sobie na zrobienie zaledwie dziesięciu sztuk danego eksperymentalnego modelu, to wiadomo, że dopłaca. Inaczej musiałaby go sprzedawać po tysiące złotych. A w tej cenie ciuchu z sieciówki, choćby uszytego w laboratorium NASA, nikt nie kupi.

 

A.T.: Myślisz, że ten trend na slow fashion się utrzyma?

 

Tak, oczywiście. Nie ma odwrotu. Może osobie, która nie czyta na ten temat i nic nie wie, wydaje się, że to fanaberia rozkapryszonych paniuś z Miasteczka Wilanów, które używają tylko naturalnych kosmetyków i jedzą jogurty bio z nasionami chia. Ale to jest przede wszystkim logiczne, ekonomiczne.

 

A.T.: A nie uważasz, że w ten sposób wyczerpiemy zasoby naturalne?

 

Mylisz przyczynę ze skutkiem. Właśnie dlatego, że kurczą się zasoby, potrzebujemy slow fashion.  

 

A.T.: Na Twoim blogu jest zakładka “Popieram”. Czy mógłbyś powiedzieć, dlaczego akurat te organizacje?

 

“Nie dla fermy norek” z wiadomych względów, “Otwarte klatki” podobnie. Clean Clothes – fajna inicjatywa prześwietlania marek: gdzie powstają, jak wygląda cykl produkcji itd. PETA jest kontrowersyjna, natomiast ich ostatni ruch był doprawdy błyskotliwy – kupić jedną akcję Hermesa za jakieś trzysta euro, żeby móc uczestniczyć w walnym zgromadzeniu akcjonariuszy i przy mediach w roli świadków zrobić zadymę? Świetne! Fundacja Sztuczna to są moi znajomi, którzy po prostu prowadzą galerię sztuki, ale są też zaangażowani w te klimaty, a Gosia Gurowska [współtwórczyni fundacji – przyp.red.], która ma na koncie mnóstwo nagród; właśnie dostała Grand Press za najlepszą okładkę roku za grafikę dla Wysokich Obcasów, jest autorką logotypu mojego bloga! War On Want natomiast jest ciekawą, zresztą bardzo starą, organizacją, która prześwietla mroczny świat kapitalizmu (śmiech).

 

 

MICHAŁ ZACZYŃSKI – DZIŚ I JUTRO

 

A.T.: Jesteś bardzo aktywny zawodowo. Kiedyś mówiłeś też o możliwości napisania książki…

 

Tak, to prawda. W zeszłym roku pojechałem nawet na Ukrainę, którą bardzo lubię, i wynająłem kawalerkę. Żeby nie mieć znajomych, żadnych pokus towarzyskich, żadnych własnych płyt czy innych pochłaniających uwagę przedmiotów, ale też i obowiązków, tylko usiąść do pisania.

 

A.T.: To jest szansa na książkę?

 

Nie wiem, czy jest szansa, bo jestem krytyczny wobec siebie i chciałbym, żeby to co napiszę, mnie satysfakcjonowało. Czyli, żebym uznał, że napisałem najlepiej, jak tylko potrafię.

 

A.T.: Będzie to książka o modzie?

 

Na pewno nie. Nie napiszę książki o modzie. Po pierwsze, nie mam poczucia, że świat czeka na kolejną publikację na ten temat, bo już teraz pisze się ich u nas mnóstwo, zazwyczaj zresztą kiepskim językiem i źle…

 

E.J.: … może dlatego właśnie warto napisać?

 

Po drugie jednak, ja z kolei nie mam poczucia, że sam czekam na książkę o modzie własnego autorstwa.

podobne artykuły